Powieść Dzido jest zmysłowym dialogiem pomiędzy dwojgiem dawnych kochanków, którzy uciekali i wracali do siebie, pisali listy, tęsknili, czekali, obdarowywali się tymi wszystkimi prawdziwymi emocjami jeszcze bez instagramowych filtrów (żeby było jasne, nie mam nic przeciwko instagramowym filtrom, po prostu też często ulegam przedinternetowym nostalgiom).
Książka Marty Dzido jest też czytelniczą frajdą – nie tylko ze względu na temat (dobry opis seksualnych dążeń i spełnień daje dużo czytelniczej przyjemności), ale także dlatego, że zaskakuje interesującymi perspektywami narracyjnymi. Ona i on – dwoje bohaterów i autorów miłosnego listu, na przemian mówią do siebie odtwarzając dawną historię. Już sama ta dwoistość pozwala na ciekawe obserwacje różnicy narracyjnej w odtwarzaniu pożądania. Trzeba przyznać, że Dzido doskonale żongluje perspektywami, momentami zacierając, momentami zaś uwypukalając różnice między płciami. Na tym jednak nie koniec. We Frajdzie mieszają się też czasy i rzeczywistości – przeszłość przecina się z wyobrażeniem o przyszłości, teraźniejszość rozgrywa się na płaszczyźnie realistycznej i w marzeniach. W pewnym momencie można się zgubić w tych krzyżujących się niemal bez przerwy wymiarach. To zagubienie, które miesza się dodatkowo z zaplątaniem ciał i emocji, dostarcza kolejnej czytelniczej prawdy. Wreszcie nadchodzi w trakcielektury także czas, w którym nie chce się już rozdzielać skrupulatnie głosów i czasów, zamiast tego lepiej wejść w duszne lato, zaciągnąć się mocno tym pierwszym wypalonym jointem, pierwszym orgazmem i wakacjami bez planu. W tym nieco zamglonym, niechronologicznym, prześwietlonym i splątanym obrazie jest być może więcej prawdy, niż mogłoby się znaleźć w uporządkowanej, chłodnawej narracji.
Książka Dzido ma jeszcze jedną zaletę: autentycznie i bez „mizdrzenia się” opisuje kobiece pożądanie, orgazmy, seksualne pragnienia. Nie ma w tym pretensjonalności, jest za to seks na warszawskich dachach i na cmentarzu, cielesne i emocjonalne trójkąty, ale i lęki przed zaangażowaniem i idącym za nimi ograniczeniem możliwości pełnego doznawania świata.
Frajda jest więc powieścią erotyczną w najlepszym znaczeniu tego słowa. W dodatku z ciekawie zbudowaną narracją. Przy tym wszystkim to książka, która nie chce od czytelnika w zasadzie niczego – nie ma w niej deklaracji, światopoglądowych sprzeczek wymagających opowiadania się po którejś ze stron, niczego nie trzeba wybierać, określać, dopowiadać, można po prostu czytać z przyjemnością, nawet (a może i zwłaszcza) w zatłoczonym busie na trasie Lublin – Radzyń Podlaski.