Pięć tańców Alana Browna wymyka się prostym przyporządkowaniom. Nie jest to kolejny film o tańcu, ponieważ wysyp tego typu produkcji mamy już na szczęście za sobą. Nie jest to też prosta historia miłosna, bo pomimo urzekającego minimalizmu, mamy tu do czynienia z mnogością wątków. Nazwanie go ćwiczeniem stylistycznym również byłoby niesprawiedliwe, bo każdy ruch kamery i tancerzy ma tu opowiadać historię. Na pewno jest to opowieść o konkretnych bohaterach, w konkretnym miejscu i czasie, nie skłaniająca do uogólnień i szukania w niej wielkich prawd.
Centralną postacią jest Chip (Ryan Steele), 18-letni tancerz pochodzący z Kansas, który próbuje realizować swoje marzenia w Nowym Jorku. Reżyser nie idzie w jego przypadku najbardziej oczywistym tropem i nie serwuje nam ckliwej historii wyjętej wprost z Billy'ego Elliota Stephena Daldry'ego. Bohatera poznajemy w momencie, kiedy najtrudniejsze ma już za sobą. Wyrwał się z domu szantażującej go emocjonalnie matki alkoholiczki, rzucił szkołę wojskową, do której został posłany przez śmiertelnie chorego ojca, zdobył stypendium i rozwinął swój taneczny talent. Film Browna zaczyna się w momencie, kiedy większość podobnych historii dobiega końca (mottem stanu Kansas jest maksyma Ad astra per aspera, więc trudne początki nie powinny nikogo dziwić). Zrealizowane marzenia stają się teraz codziennością, co nie znaczy, że bohater bez problemu będzie mógł się w niej odnaleźć.
Chip jest typowym introwertykiem.
Alan Brown skonstruował swój film tak, by początkowo nas zmylić. Przyzwyczajeni do formuły znanej choćby z Fame Alana Parkera, intuicyjnie czekamy na wielki finał taneczny, w którym oddanie pasji zwycięży dramaty dnia codziennego. Reżyser stawia jednak na miłość/bliskość/pożądanie (niepotrzebne skreślić). Powoli i bez histerii buduje obraz młodego chłopaka, który oprócz kariery potrzebuje też intensywnego kontaktu z drugim człowiekiem. Prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu ma on szansę doświadczyć zdrowych relacji międzyludzkich, nieobciążonych egoizmem. Brzmi to łatwowiernie, ale o dziwo sprawdza się w tym przypadku.
Możemy zarzucić Pięciu tańcom zbytni optymizm, bo nie wiadomo skąd pochodzi ta pozytywna energia młodych nowojorczyków (zwłaszcza że filmowe portrety tego miasta sugerują zazwyczaj coś zupełnie innego). O ile idea uroczej prostoduszności zazwyczaj mnie odrzuca i sprawia, że film oglądam z grymasem niezadowolenia, to w tym przypadku muszę ulec klimatowi dzieła Browna i przyznać, że triumfująca w nim niewinność mnie przekonuje.
Dzieje się tak za sprawą dopracowanej warstwy wizualnej. Derek McKane potrafił za pomocą bardzo czystych, niekombinowanych zdjęć przekonać nas, że jesteśmy w Nowym Jorku, mimo że praktycznie nie wychodzimy ze studia, w którym trwają próby. Pokazał też, że ma talent do filmowania ciała, co bardzo rzadko mamy szansę oglądać we współczesnych filmach queerowych, gdzie nacisk kładzie się raczej na erotyzm postaci, a nie sam fakt ruchu. Na ekranie możemy obserwować piękne, wysportowane ciała nie jako obiekty adoracji, ale jako tworzywo sztuki. Gdyby nie przemyślana strona plastyczna filmu, Pięć tańców byłoby prawdopodobnie niemożliwe do obejrzenia bez ciężkiej niestrawności. To plastyczność bowiem ostatecznie przekonuje nas, że nie chodzi tu wyłącznie o sztukę kochania, ale także o kochanie sztuki.
Film podzielony zastał na pięć rozdziałów, z których każdy rozpoczyna się od fragmentu układu choreograficznego, przygotowywanego przez bohaterów. Nie trzeba na co dzień zajmować się interpretacją baletu, by zauważyć rosnący stopień skomplikowania kolejnych układów. Tak samo coraz bardziej złożone, a jednocześnie płynne stają się relacje pomiędzy Chipem i Theo, odkrywającymi w sobie coś więcej niż tylko wzajemny pociąg fizyczny. Ostatecznie to właśnie taniec jest elementem spajającym nie tylko poszczególne elementy filmu, ale także dwóch nieco zagubionych chłopaków.
Nie twierdzę, że Pięć tańców to film zmieniający życie i otwierający oczy na jakieś zjawiska. To po prostu całkiem udana i przyjemna w odbiorze historia miłości pomiędzy dwoma tancerzami, której nie zaszkodziła odrobina pretensji. To także udany film o tańcu, będący dobrą alternatywą dla produktów typu Step Up: Taniec zmysłów. Film można obejrzeć w kinach lub serwisie VOD, ale zdecydowanie bardziej polecam tę pierwszą opcję, ponieważ zdjęcia McKane'a doskonale prezentują się na dużym ekranie, a to w nich tkwi siła tego kameralnego dzieła.
Pięć Tańców (Five Dances)
scenariusz i reżyseria: Alan Brown
zdjęcia: Derek McKane
muzyka: Nicholas Wright
obsada: Kimiye Corwin, Reed Luplau, Catherine Miller, Luke Murphy, Ryan Steele i inni
kraj: USA
rok: 2013
czas trwania: 83 min
premiera: 8.11.2013 r. (Polska), 1.02.2013 r. (świat)
Tongariro Releasing Sp. z o.o.
Maciej Badura - rocznik '85. Kulturoznawca, amerykanista. Tytuł magistra zawdzięcza kinu kanadyjskiemu, a zwłaszcza postaci Guya Maddina. Interesuje się amerykańskim kinem niezależnym, filmem kanadyjskim, queerem i transgresją wszelkiego rodzaju. Kiedyś napisze monografię o Harmonym Korine. Nade wszystkich ceni sobie Todda Solondza. Nałogowo ogląda seriale. Platonicznie zakochany w Sashy Grey, Williamie Faulknerze i telewizyjnych programach o sprzątaniu.