Plastiki wiecznie żywe 
Na początek mocny akcent lokalny. Plastikowe kubki nicknack po brzegi wypełnione Radegastem, zaś na scenie Radegast Czech Stage kultowa grupa czeskosłowackiego undergroundu The Plastic People of the Universe
Vratislav Brabenec, siedemdziesięcioletni saxofonista, przyznał, że to miejsce jest niemal stworzone na ich koncert. Aż szkoda, że Egon Bondy nie doczekał się psychodelicznych dźwięków z płyty „Egon Bondy's Happy Hearts Club Banned”,  rozbrzmiewających wśród postindustrialnej przestrzeni. 

Live: Sigur Rós
Piątkowy wieczór bezsprzecznie należał jednak do Sigur Rós. Półtoragodzinny, wyjątkowo wzruszający koncert otworzyły rozlegające się w zupełnej ciemności dźwięki "Yfirborð" z najnowszej płyty "Kveikur", ukazując bardziej surową, industrialną twarz islandzkiej grupy. 
Nie zabrakło jednak gorąco przyjętego „Hoppípolla”, wysokich tonów Jónsiego w utworze „Festival” czy też spokojnego „Varúð” z ubiegłorocznej "Valtari", dopełnionego anielsko brzmiącym chórem skrzypaczek.

Człowiek-orkiestra
Pierwszy raz Dub FX’a usłyszeliśmy i zobaczyliśmy na jednym z youtube party wśród znajomych. Podskakujący na ulicy facet zapętlał kolejne dźwięki wydawane przez swój organ wokalny i ostatecznie uzyskiwał efekt, jaki zwykle podają co najmniej kilkuosobowe składy z pokaźnym pakietem instrumentalnym. W Ostrawie wystąpił na największej scenie, którą skurczył do brzegu, by być jak najbliżej publiczności i wyciągnąć od ludzi energię – „jak na ulicy”. 










































Energii wzajemnej przerzuciło się wiele, bo Dub FX nie ustępował ani na chwilę w swoich zapętlonych popisach.
Zawijał, wyśpiewywał (także w duecie), wkręcał i zakręcał, był jak żywy agregat prądotwórczy. A tego samego dnia wystąpił  (kompletnie za free) także na ulicy w centrum Ostrawy i jak sądzę, dał z siebie jeszcze więcej. Z resztą – sami zobaczcie:

 

Russian voodoo 
Podjęta próba przysłuchania się austriackiej (!) Russkaji nie powiodła się. Stety, niestety – „Russian voodoo” do gustu nie przypadło, a to za sprawą nieociosanych tekstów (zacytujmy: trak-tor, trak-tor! ho-ror trak-tor! trak-tor, trak-tor! psy-ho trak-tor! ) upiornie ryczącego wokalisty. 
Pierwszy raz na festiwalu musieliśmy się w popłochu ewakuować, kolor czerwony jeszcze może by jakoś przeszedł (w końcu byliśmy na festiwalu ceniącym wielobarwność), ale sytuacja dźwiękowo-estetyczna (być może z pewną dozą resentymentów historycznych – to uwaga ironiczna) groziła nam poważnymi stratami w postaci ubytków zdrowotnych i moralnych.

O mój rozmarynie…
Z pobudek patriotycznych zajrzeliśmy na recital (?) Anny Marii Jopek. Widać patrioci z nas marni, bo po raz drugi (szkoda, że nie ostatni) trzeba było brać nogi (i nicknacki po piwie) za pas. 
Pretensjonalne pojękiwania były przedstawiane w festiwalowym przewodniku jako jedna z najbardziej intrygujących wizytówek sztuki wokalnej w wydaniu żeńskim made in Poland. No cóż, z całą dawną sympatią, przy kawałku o rozmarynie co to się ma rozwijać zrobiło się tak skrajnie przaśnie i żenująco, że – patrz wyżej. 

Ježíš z Polska
Strach było pomyśleć co nas spotka przy okazji leczenia neuroz na żywo przez znaną z zamiłowania do hamaków w Bangkoku Jezus Marii Peszek. Dzięki bogu było i z jajem, i z przytupem, dodatkowo na koncercie byli nie tylko Polacy – zatem promocja zapewniona, i to z dodatkiem golizny, co by show upikantnić (trudno powiedzieć z jakim efektem – staliśmy dość daleko). 
Tak czy owak, durne piosenki z cyklu „czy wiesz jak to jest na dnie”, przykryły te o przesłaniu ostrzejszym i ciekawszym, w stylu „lepszy żywy obywatel, niż martwy bohater” tudzież zgrabne „wisi mi krzyż”, a co najważniejsze dla nieznających polskiego języka – całość naprawdę porządnie brzmiała. 

Asaaaf!
Prawdziwą muzyczną ucztę zaserwował Asaf Avidan. Jakkolwiek sceptycznie można by odnieść się do suchych określeń, że izraelski artysta jest reinkarnacją Janis Joplis, to jego folk rock w wydaniu na żywo brzmi doprawdy nieźle. 
Przy dźwiękach hitu „Reckoning Song (One Day)” festiwalowa publiczność oszalała. Sam artysta odnosząc się przestrzeni Vítkovic ironicznie wyznał: „Dawniej chłopaki produkowali tu stal, teraz występuje tutaj facet, który śpiewa jak kobieta, oto zmiana”.

Duet irlandzko-czeski
Równie genialny koncert dał Damien Rice. I chociaż łączącą męski i żeński wokal balladę „9 Crimes” zaśpiewał sam, to już przy „Cold Water” i  „Hallelujah" z repertuaru Leonarda Cohena na scenie towarzyszyła mu Markéta Irglová, szerszej publiczności znana z oscarowego hitu „Once”. 
Swobodnie nawiązując kontakt z publicznością, artysta nie omieszkał wypić butelki wina przy „Cheers Darlin'” wraz z zaproszoną na scenę fanką. W pamięci fanów pewnie na długo pozostanie widok łez na twarzy artysty z przejęciem śpiewającego kawałek „Elephant”. Koncert Irlandczyka zamknął utwór „The Blower’s Daughter” – czegóż chcieć więcej? 

Złota era Woodkida
O Woodkidzie na E-SPLOCIE już było – co innego jednak czytać i oglądać przestylizowane teledyski na youtubie, a co innego zmierzyć się z tymi kawałkami na żywo. Czy muzyka bez wizualnych opowieści nadal będzie robiła monumentalne wrażenie? Owszem, choć najbardziej oczekiwany koncert Kolorów miał też swoją zabawną stronę. Niski facet w krótkich spodenkach, koszulce NIKE i stosownej baseballówce, za to zaopatrzony w bujną brodę nasuwał skojarzenia kąśliwie sarkastyczne. Niemniej jeśli nawet Woodkid uprawia głośną fanfaronadę, tudzież ironiczne mizdrzenie się do publiczności („I know it sucks that it ends” pod koniec występu), to koncert rozpoczynający się od „Iron” a zamknięty spektakularnie na „Run Boy Run” wart był wycieczki na południe. 
Woodkid może i nosi krótkie gacie i aby spojrzeć na publiczność z nieco wyższego pułapu musi wskoczyć na barana swojemu basiście – ale samemu show dodaje to tylko zdrowego oddechu autoironii. Wszystkie kawałki z „The Golden Age” plus ckliwy dodatek w postaci kilku minut rzewnej piosenki „Brooklyn” wybrzmiały w ramach precyzyjnie przemyślanego występu. Woodkid zdaje się produkować swoje koncerty na zimno, zderza stylistyki, bawi się chyba najlepiej ze wszystkich uczestników – i ok, bo owa reszta też nie miała na co narzekać. 

A Nóż się uda?
To miało być duże ważne wydarzenie muzyczne. The Knife. Nie wiedzieć czemu okazało się jednak poważną pomyłką. Na wstępie przez bardzo długie kilkanaście minut facet w złotych portkach z nałożonymi na nie różowymi slipami uprawiał podskoki i pokazywał ludziom swój „fat ass”, wykrzykując przy tym hasła mające zapewne trafić do dusz i serc słuchaczy. Następnie pojawiła się grupa specyficznie ubranych ludzi, grających na wydumanych instrumentach, następnie na plan pierwszy przebiła się choreografia polegająca na wykonywaniu skłonów i obrotów rodem z rozgrzewki na lekcji w-f. 
I tak już pozostało. Skutkiem czego nastąpiła ucieczka w popłochu numer 3. Trzeba jednak przyznać, że The Knife lepiej słuchać niż oglądać, bo bit mają dobry i tłusty. Co nie zmienia faktu porażki tego występu. Być może coś ważnego nam umknęło, bo to podobno kapela kultowa tu i ówdzie.

The xx 
Mimo że nie na głównej scenie, występ brytyjskiego duetu zgromadził wyjątkowe tłumy. Powód jest  oczywisty – proste instrumentacje, wpadające w ucho melodie, niewymagające nadwyrężania słownika teksty, a przede wszystkim dwa wyraziste i mocne głosy. 
Wszystkie te elementy złożyły się na bardzo udane zwieńczenie dnia, zwłaszcza w kontekście joggingowej pomyłki opisanej wyżej. Można powiedzieć, że dobre, gitarowe granie nadal zdaje egzamin. Jednak w wydaniu The xx efekt jest porażający. 

Tomahawk w rękach Mike’a Pattona
Na koniec mocne rockowe uderzenie. Jeden wokalista, głosów bez mała milion. Wrażenie robił nie tylko za sprawą połykanego wręcz mikrofonu. Pomiędzy głośnym, acz charakterystycznym rockiem a’la Tomahawk a ostatnim naszym muzycznym spotkaniem z nużąco chwilami stonowanymi neofolkowymi piosenkami Devendry Banharta mieści się pełna różnorodność muzycznych nowych horyzontów Colours of Ostrava (nota bene Mike Patton prosto z Ostrawy udał się do Wrocławia na T-Mobile Nowe Horyzonty). 

Ostrawskie Kolory nabierają dodatkowych odcieni, to od dawna już nie tylko koncerty, ale też pokazy filmowe, warsztaty, dyskusje, niezliczone stoiska (nie tylko z jedzeniem na szybko) – krótko mówiąc aż nadto, by każdy z uczestników miał co robić. Pole namiotowe urosło wielokrotnie, ilość gwiazd oraz industrialne przestrzenie dawnej huty niezmiennie robią wrażenie – a za rok najpewniej będzie pewnie jeszcze więcej – kolorów.

Colours of Ostrava 2013
18-21 lipca 2013

fot. materiały Organizatora