1. Pierwsze zdanie w wierszu otwierającym debiutancki tomik Andrzeja Sosnowskiego Życie na Korei: A było tak, że twoja śmierć usiadła w moim cieniu,/ żeby się o mnie oprzeć, odetchnąć moimi myślami (Latem 1987). To był tylko punkt wyjścia, wyjścia gwałtownego, straszliwej wędrówki, nieskończonego ruchu, gonienia w piętkę i dni na umór. Cień okazał się jedynie czarnym bandażem, który należało zerwać i ruszyć w szalone podróże. Pozbycie się cienia, demaskacja ograniczeń i naderwanie ścięgien sensów, wszystko to pchało w stronę nocy, choć cień nie dawał za wygraną, trzeba było na nowo stawiać mu czoła. Boksujesz się z cieniem i po silnym ciosie/ lecisz koziołkując w przestrzeń międzygwiezdną (...) (Śmierć człowieka nieuformowanego). Czyli jednak świat za szybą nocy, chęć doświadczenia końca i jego niemożliwość.

2. Dwadzieścia lat później pojawia się okazja! Dopisywane czarnym flamastrem asteryski pulsują i wieszczą zagładę w nowej odsłonie. Sylwetki i cienie zaczynają się od wezwania: Jakaś nisza we mnie odzywa się echem (REM). Skoro tak, to analogicznie – start do systemu tułaczek, z notorycznym końcem, aż po eksterminację liter i terminów, zachód słońca nad marami głosek i miejsc. Koniec jak mantra; odczyniany na każdym kroku, w ciągach ostatnich kolejek i ostatnich dzwonków, snów, majaczeń i wizji, kanonów, rajów i mordęg.
Wieczny powrót rzeczy, maluczkich i mdłych dni (Sylwetki i cienie), krów tłustych i krów chudych, rytualnych kataklizmów.

3. Koniec końca, bezkresne podróże, (...) ryba wielka, która zjada noc./(...) I w ten sposób wracamy do początku (Dominoes [Domino]), dużo tych końców końców, jednym z nich Proroctwo Oriona. Ale 21 grudnia 2012 bez pożóg, kataklizmów, kosmicznej pomocy. Mimo to dwa tygodnie wcześniej grzmią Majowie: A była nagle spora aktywność na słońcu,/ entuzjazm wielu różnych gwiazd i planet (Seans po historiach). Siła magnetyczna słońca ma odwrócić ruch Ziemi i spowodować gigantyczne fale tsunami, erupcje i efuzje, furie i feerie.

4. Wielki potop trwa dobę, ale czas jest poza czasem. Majański kodeks z Drezna, współobecny wśród trenów wielkiej ryby nakazuje zgromadzić na wodnym skuterze po jednym zdaniu z każdego tekstu, po jednym dźwięku z każdej melodii, ale można wziąć tylko to, co pod ręką. No future, to wiemy, co dalej? Z czego można utkać choć mały żagiel? Mosty zerwane, a schody skruszone, to nic, można skoczyć w hale wysokogórskie Afryki lub Peru - -/ - wyżyny tak wyniosłe nie będą zniesione (Seans po historiach). Zawsze jest wyjście, cienka strużka wędrówki last minute, poszukiwania zalewanej co koniec świata Atlantydy, wszystkich @lantyd, w wyścigach od jednej stacji do kolejnej stacji.

5. Coś stoi za końcem, ktoś znosi. Behemot i Lewiatan też nie żyją, nawroty piątego wymiaru. Zaczyna się na Islandii, grzmią Grimsvotn (Grimsvoetn?) i Eyjafjallajoekull, refrenicznie, plując moczem z oliwą. Fale wyrzucają na półwyspy, wyspy. Nie pozostało nic poza bezdusznymi izotopami. Terminalne utrapienie w matni sieci (Suma po seansach), sinusoida brzasków i tunelów, wołowych ozorów i ceł. Cały czas bez cienia, cały czas (Niech będzie, co było) na początku podróży. Atlantyda niedostępna, Arkadia? Raczej Karskie Wrota.

6. Albo raczej w innych miejscach, gdzieniegdzie. Pamiętajmy, noc: dobra, dzień: zły; (...)noc/ kładzie kres malignom dnia (małym i złym/ gnomom dnia) (Tymczasem nocujemy gdzie indziej). Nie da się określić kolejności, lubię/ zabijać czas. Cień mści się poświatą, to zagadkowe zło w nocy wysysające z minibarków i krypt Lewiatana. Czy Behemota. Szok i niedowierzanie, bo to (...) noc jest naszą marzycielką, skoro sobie nas wymarzyła, a potem poszła spać, żeby nas śledzić pod powiekami, zanikające sylwetki i cienie. Masakra, disaster. Czyli nie ma żadnej ucieczki, lepiej być cieniem niż przeciwko cieniowi, a nawet z cieniem. Dzień: zły, (...) to w najlepszym razie jakiś grill; grillowanie i paintball korporacji w durnej siłowni dnia. Noc: dobra, (...) od nocy, mówiąc delikatnie, wara. (Sylwetki i cienie). Czyli znowu noc, powrót nocy, przewrót nocy.

7. Czarne bandaże zwiastują nowy koniec świata, kolejne doby i czasy po czasie. Ale to już bez Majów, choć z plamami na słońcu i Noem po winie. Raz jeszcze to samo, ale szybciej, bez niepotrzebnych przerw, znów refereny magmy i inne. Szybsze melodie, choć bez harmonii, bez melodii. Między Panem i de Manem Duch Święty ironii, może Behemot, kolejne sny, baśnie i kantyczki. Rady na koniec tomu czy koniec świata: Czy de Man zniweczy Panu Behemota, wydobywając kości jako rury miedziane, żebra jako żelazne drągi? Nie wiadomo, skoro powracają ostatnie ery i plaga z tym językiem (REM). To cienie czy Cienie? Przekonamy się w następnym odcinku ([Epilog]. Nadzieja).


Andrzej Sosnowski, Sylwetki i cienie
Biuro Literackie, 2012