Każdy rozdział pisany jest z perspektywy jednostki. Z tomu na tom część postaci zostaje, część ginie. Te, o których, jak nam się zdawało, wiedzieliśmy wszystko, odkrywają swoje zgoła inne oblicze; zaczynamy lubić niegdysiejszych łajdaków, a osoby początkowo sympatyczne popełniają czyny straszne. Ich losy się przeplatają, głos dostają bohaterowie poboczni. Ot, Komedia Ludzka w wersji średniowiecznej (czy raczej „średniowiecznawej”). W ekranizacji prozy Martina dużo mniej interesują mnie zatem scenografia, kostiumy czy batalistyka (choć skłamałbym, mówiąc, że nie jestem ciekaw bitwy u ujścia rzeki Blackwater), niż to, w jaki sposób scenarzyści poradzą sobie z adaptacją tej wielowątkowej, wielogłosowej i w dodatku naprawdę znakomitej literacko opowieści.

W Westeros trwa Wojna Pięciu Królów, którą wywołały przedwczesne śmierci króla Roberta Baratheona i Neda Starka. Syn tego ostatniego, Robb, ogłosił się królem Północy, a do ogłoszenia niepodległości szykują się też Żelazne Wyspy. W stolicy rządzi dziedzic Roberta, Joffrey, wspierany przez matkę Cersei, wuja Tyriona, dziadka i całą resztę rodu Lannisterów, ale jego pozycja jest słaba – armię przeciwko bratankowi (a także przeciwko sobie nawzajem) zbierają bracia Roberta, Stannis i Renly. Za morzem księżniczka Daenerys, ostatnia z rodu Targaryenów, chce odzyskać tron swojego ojca, ale nie ma nic – z wyjątkiem trzech młodych smoków.


Kiedy ogłoszono, że druga seria, oparta na dłuższym od Gry o Tron Starciu królów też będzie miała dziesięć odcinków, pojawiły się uzasadnione wątpliwości. Po obejrzeniu trzech odcinków mogę z ulgą stwierdzić, że wciąż jest bardzo dobrze. Choć mogłoby być lepiej.

W przypadku kilkusetstronicowych opowieści, w których z nazwiska pojawia się niemal tysiąc postaci (!), skróty były nieuniknione i całkowicie zrozumiałe.
Twórcy serialu musieli wyeksponować niektóre wątki, inne nieco schować, zrezygnować z części postaci pobocznych, niektóre stworzyć z kilku innych. Najważniejszą zmianę, na jaką zdecydowali się twórcy serialu, dobrze symbolizuje (choć jestem pewien, że nie celowo) znakomita czołówka, w której lotem ptaka/smoka/narratora odwiedzamy wszystkie ważne dla fabuły miejsca. Tymczasem w powieściach nie ma miejsca na wszechwiedzącego narratora, który bez trudu ogarnia wszystkie Siedem Królestw. Za każdym razem poznajemy tylko wycinek wielkiej opowieści, sceny z życia dziesiątek bohaterów. Sami musimy się domyślać, kto zabił, kto co wie, co ukrywa, jaki jest naprawdę – i nigdy nie dowiadujemy się wszystkiego. Scenarzyści D. B. Weiss i David Benioff wyszli jednak z założenia, że to, co w powieściach czyta się między wierszami, widzowie powinni zobaczyć na własne oczy. Nie twierdzę, że to jednoznacznie źle. Pokazanie wprost homoseksualnego związku Renly`ego i Lorasa – sugerowanego przecież w powieściach wielokrotnie, a ostatecznie potwierdzonego przez samego autora – wzbudziło oburzenie części fanów (nieuważnych, dodajmy) i choćby tylko z tego powodu było dobrym pomysłem. W drugiej serii scenarzyści (ale Loras i Renly też) poczynają sobie śmielej. Widzimy niby oczywisty, ale w książkach nigdy przecież nie potwierdzony, romans Melisandry ze Stannisem. Z kolei Margaery Tyrell z niewinnego (pozornie) dziewczątka staje się istotą seksualną, która zupełnie świadomie bierze udział w intrygach i grze o tron. Czy to dobrze? Trudno powiedzieć.


Być może twórcy serialu sądzą, że widzowie nie złapaliby sugestii i niedopowiedzeń. Ten trop potwierdzałoby także zmienianie imion niektórych bohaterów – żeby nie mylili się z innymi, noszącymi imiona podobnie brzmiące, albo żeby nie trzeba było wyjaśniać pozornie skomplikowanych zależności rodzinnych między nimi. Wydaje mi się jednak, że co najmniej istotny jest również powód drugi – sukces przygłupich, „historycznawych” seriali spod znaku Showtime'u, których fabułę upraszcza się maksymalnie, ale okrasza się multum scen łóżkowych, mających za zadanie przyciągać młodocianych widzów. Eliminowanie seksu z ekranizacji prozy Martina byłoby, oczywiście, niedopuszczalną głupotą, ale dysponując bardzo ograniczonym czasem, nie powinno się chyba marnować tylu cennych minut na takie sceny seksu, które zazwyczaj niczego nie wnoszą – na czele z przydługimi (już w pierwszej serii) sekwencjami burdelowymi. Od Borgiów czy Tudorów Grę o Tron dzieli jeszcze cała przepaść, ale zjawisko wydaje mi się jednak trochę niepokojące, a przede wszystkim niepotrzebne – by nie rzec szkodliwe, choć bardzo możliwe, że jestem w tym poglądzie osamotniony.


Bohaterów znamy w większości z pierwszej serii. Tyrion Lannister Petera Dinklage'a jest wciąż wyśmienity. Jego Złoty Glob był całkowicie zasłużony i zapewne nie będzie ostatni. Jeśli Pieśń Lodu i Ognia ma jakichś głównych bohaterów, to są nimi Daenerys (Emilia Clarke), przestraszona dziewczynka stająca się królową, i właśnie Tyrion, pogardzany przez wszystkich karzeł, który walczy o swoje miejsce w nieprzyjaznym świecie. W klasycznej fantasy najważniejszym bohaterem byłby zapewne Jon Snow (Kit Harrington), kolejne wcielenie Campbellowskiego bohatera o tysiącu twarzach. No, ale Gra o Tron nie jest zwyczajnym fantasy i naiwnie szlachetny Snow raczej irytuje, niż ciekawi. Lena Headay w roli królowej Cersei wygląda niezmiennie olśniewająco, ale jej repertuar aktorski jest równie niezmiennie ograniczony. Z nowych aktorów Natalie Dormer jako Margaery Tyrell zachowuje się tak, jakby wciąż była Anną Boleyn z Tudorów, i na razie wydaje mi się najbardziej chybioną decyzją obsadową – w przeciwieństwie do znakomitej Gwendoline Christie w roli kobiety-rycerza, Brienne, która przez kilka minut skradła prawie cały trzeci odcinek. Ponieważ później wyrasta ona na jedną z najciekawszych postaci całej sagi, to naprawdę dobry znak.

Nawet pomimo pewnych wad Gra o Tron jest, naprawdę, spektakularnym osiągnięciem. Po pierwsze jest przykładem znakomitej adaptacji, która nie musi (a może nawet nie powinna) być stuprocentowo wierna fabule dzieła, ale – jakkolwiek banalnie by to brzmiało – w pełni oddaje jego ducha. Nie wspominając już o tym, że jest w stanie pozytywnie zaskoczyć tych, którzy (jak niżej podpisany) dobrze znają ekranizowaną książkę. Po drugie zaś, po raz kolejny pokazuje, jakie możliwości dają dziś wysokobudżetowe seriale telewizyjne, kiedy tylko zapewni się świetny scenariusz, dobrych aktorów i – co naprawdę ważne – zachowa szacunek dla inteligencji widza.




Piotr Tarczyński
– ur. 1983 r. Historyk, amerykanista, tłumacz. Zajmuje się związkami kultury popularnej i polityki. W IAiSP UJ przygotowuje doktorat na temat Richarda Nixona i fikcyjnych złych prezydentów. W 2010 roku został wyróżniony w w konkursie dla młodych krytyków filmowych im. Krzysztofa Mętraka. Prowadzi blog (Movie) Stars & Stripes (poppolityka.blogspot.com). Pochodzi z Krakowa, mieszka w Warszawie.