Dzieci bohaterów opowiadają jednak nie tylko o źródłach przemocy i mechanizmach społecznego wykluczenia, lecz przede wszystkim o rodzącej się świadomości. Choć Lyonel Trouillot symbolicznie oddaje głos temu, który głosu nigdy nie miał, nie popada w sentymentalizm ani patos. Surowy, pozbawiony ozdobników styl i zrywająca z zasadą chronologii narracja sprawiają, że powieść brzmi mocno i autentycznie.

„Język narratora jest wolny od oszustw i kłamstw, poniżenia i przemilczeń. To powieść pełna furii i poezji.”
_Le Monde des livres_

*O Autorze*

Lyonel Trouillot (ur. 1957) jest jednym z najciekawszych pisarzy haitańskich. Opublikował pięć powieści, pisze też opowiadania i poezję (po francusku i po kreolsku). Jest zwolennikiem literatury zaangażowanej, mówiącej donośnym głosem o sprawach politycznych i społecznych. Daje temu dowód w swoich powieściach, w których piętnuje dyktatury, porusza problem przemocy, wykluczenia i biedy. O _Dzieciach bohaterów_ powiedział: „Chciałem zrozumieć i pokazać, jak tworzy się osobowość, jak formuje się »ja« w świecie, w którym nie ma życia”.


Dzieci bohaterów (Tytuł oryginału: _Les enfants des héros_)
Lyonel Trouillot
Przełożył: Jacek Giszczak
liczba stron: 144
"Wydawnictwo Karakter":http://www.karakter.pl/
Kraków 2009


*_Dzieci bohaterów_ – fragment książki*


(…)
Musiało być południe, kiedy zaczęliśmy biec. Mogliśmy
jeszcze długo znosić zaduch, ale widząc listonosza,
który nie przepuścił okazji, by napić się z Corazonem
i powspominać mistrzów boksu, Mariela
opróżniła słoik z naszymi oszczędnościami, wrzuciła
mi monety do kieszeni i przykazała, żebym ich
nie zgubił, i nie oglądając się, pędził na skraj slumsów.
Gdybyśmy po drodze stracili się z oczu, miała
na mnie zaczekać przy fabryce mebli starego Mojżesza.
Poprowadziła mnie do łóżka, na którym wciąż spała
Józefina. Po raz ostatni spojrzeliśmy na tę twarz
zniszczoną przez lata i uderzenia. Przez skórę widać
było kości i nawet kości wydawały się miękkie, jakby
całe to ciało ogłosiło bankructwo. Z biegiem lat
zrobiła się przezroczysta. W ostatnich chwilach gdy
Corazon ją bił, ciosy przechodziły na wylot. Kiedyś
była kobietą, zostało tylko widmo. We śnie wydawała
się bardziej martwa niż Corazon, który leżał na
środku izby z otwartą czaszką, częściowo zasłonięty

przez komodę i krzesła, które przewrócił, padając na
ziemię. Wszystkie sprzęty w domu zwaliły się na
niego. Komoda. Krzesła. Patelnia i aluminiowe talerze.
Stolik, na którym kładł stopy, słuchając transmisji
meczu z tranzystora darowanego nam przez Man
Yvonne w czasie, gdy pracowała w szpitalnej pralni
na Bronksie, pisząc nam w listach, że to raj na ziemi
albo znów że to piekło. Gazowa lampa, którą zapalaliśmy
w ciężkich czasach. Wazon z plastikowymi
kwiatami i wielka kamienna popielniczka kupiona
przez Józefinę dla ozdoby. Cztery różowe kieliszki
w serca. Dekoracje i drobiazgi. Wszystko czy prawie
wszystko, co było w domu, roztrzaskało się na wielkim
ciele Corazona. Błękit jego kombinezonu znikał
tu i ówdzie pod szczątkami najróżniejszych przedmiotów.
Zgubił gdzieś tenisówkę i widziałem spód
stopy, szorstki jak skóra jaszczurki. Wolałem patrzeć
na stopę. Za każdym razem gdy mój wzrok zatrzymywał
się na jego twarzy, czułem ukłucie zwiastujące
łzy i szukałem wsparcia, starając się naśladować
zachowanie Marieli. Ona jest najsilniejsza, najbardziej
szczera z sobą. Może i najbardziej samotna.
Przez cały ten czas, gdy pozostawaliśmy w izbie, ani
razu nie okazała słabości. Siadła na środku pobojowiska,
żeby pomyśleć. Później, pełna energii, spakowała
nasz skromny dobytek do płóciennego worka,
w którym Józefina trzymała brudną bieliznę. Zrozumiałem,
że odchodzimy. Z dala od Józefiny, która
spała na łóżku i mogła wreszcie skorzystać z niego
naprawdę, nie musząc się kulić i cisnąć do ściany,

by zostawić jak najwięcej miejsca wielkiemu ciału
Corazona. Niestety, Józefina nigdy nie pogodziła się
z myślą, że mogłaby spać sama. Od kiedy ją znam,
zawsze potrzebowała w swoim łóżku mężczyzny.
Męża albo syna. Corazon jest jej wybrańcem. Był.
Nie żyje. I nie będę już mógł go zastąpić, teraz kiedy
przyszłość zależy od władz. Naprawdę kochała Corazona.
Kiedy wracał później niż zwykle, czekała na
jego powrót i dopiero wtedy zaciągała zasłonę i kładła
się do łóżka. Kiedy nie wracał na noc, spędzała
noc na krześle, z ustami pełnymi modlitw. Kiedy
znikał na dłużej, zastępowałem go. Józefina wołała
mnie do swego łóżka. Długo mnie przyciskała i nad
ranem zapadała w niespokojny sen, nie przestając
się skarżyć i szeptać modlitw. Gdy spojrzeć na to od
końca, to my jesteśmy winni. Nikt nie ma prawa
odbierać nikomu życia. Ale życie, choć nikt nie miał
zamiaru go zabijać, co dzień toczyło się źle. Corazon,
bez względu na to, czy naprawdę wszedł kiedyś na
ring, czy tylko nas okłamywał, walił w co popadnie,
z wyjątkiem Marieli. Mógł się zatem spodziewać, że
ktoś mu kiedyś odda. A Józefina, choć nie można jej
zarzucić, by kochała nienawiść czy przemoc, nie jest
całkiem bez winy. Mogłoby się wydawać, że żyje
powietrzem, bo nigdy o nic nie prosi. Prawda jest
taka, że by coś powiedzieć, rzadko używa słów. Swoje
oczekiwania wyraża ukradkiem.
Prawie nie wydaje
z siebie głosu i nie woła: chcę, oczekuję, żądam.
Nigdy nie mówi podniesionym tonem, ale w jej
oczach kryje się cały słownik. Kiedy chce coś uzy14
skać, jej twarz nieruchomieje i wzbudza litość. Jej
twarz jest skargą, która chodzi okrężnymi drogami,
opłakując zawiedzione nadzieje. Wymyśla też różne
historie, które często mają ukryty sens. Na przykład
opowiada, że w dzieciństwie bałem się szumu deszczu
uderzającego o blaszany dach. Że chowałem się
we wspólnych latrynach. Święcie w to wierzy i opowiada
wszystkim dookoła. W tych czasach Corazon
nie sypiał w domu. Nie mógł się pogodzić, że ma drugie
dziecko. Jeśli wierzyć Józefinie, wyciągała mnie
z kryjówki, rozcierała ręce i nogi i brała na noc do
swojego łóżka. Nie przypominam sobie, bym chował
się w latrynach i zawsze lubiłem szum deszczu.
Zwłaszcza od kiedy Mariela nauczyła mnie, jak przykładając
dłonie do uszu, zmieniać wodę w muzykę.
Podczas każdej ulewy układałem melodie, uroczyste
pieśni. Właśnie to pamiętam. Józefina wymyśliła tę
historię o wielkim strachu, chcąc rzucić zaklęcie:
bym wracał do jej łóżka i zastępował Corazona, kiedy
ten spędza noc w jakimś nędznym bistrze, gdzie
rum jest zbyt tani, by ufać etykiecie. Józefina, moja
matka, zawsze żyła z obawą, że ktoś kiedyś wysiuda
ją z serc obu jej mężczyzn. Pragnęła, bym przez całe
życie pozostał jej słabowitym dzieckiem. Józefina
jest nieszczęśliwa, nie ma gwarancji, że będzie niezastąpiona.
Że nigdy żadna kobieta nie zajmie jej
miejsca. Zawsze była zazdrosna o Marielę, która nie
chce nic od nikogo. Wadą Józefiny jest wieczny niepokój,
wyobraża sobie, że któregoś dnia Corazon i ja
odejdziemy i zostawimy ją całkiem samą. Corazon

lubił ją straszyć, znikając od czasu do czasu. Jednak
zawsze wracał po takim odejściu na niby, a Józefina,
z ulgą, dziękowała Bogu za cud. A przecież mogłoby
się zdawać, że w tym więcej złego niż dobrego.
Po każdym powrocie nienawidził jej trochę bardziej
i zwiększał liczbę ciosów, by nadrobić straty. Ja sam
nigdy nie pomyślałem, by odejść. A jeśli wychodziłem,
to żeby zaraz wrócić z rękoma pełnymi różowych
kieliszków w serca, z kieszeniami pękającymi
od gurdów i skrobiowych cukierków, jako że
Józefina nie pozwalała sobie na żadne kaprysy czy
fantazje z wyjątkiem ton skrobiowych cukierków,
którymi zajadała się w niedzielne popołudnia. W tygodniu
żyła modlitwą i patrzeniem na innych, którzy
jedli. Tylko w niedzielę robiła się łasa. Nigdy bym
nigdzie nie odszedł, chyba że po cukierki. I po kieliszki
identyczne jak te, jakie kupiła w sklepie żelaznym
na targu Salomona. Jestem pewien, że woli je
od wszystkich pięknych luksusowych rzeczy, jakie
istnieją na świecie. Józefina miała ciężkie życie, to
ucieleśnione cierpienie. Nie chciałem jej opuszczać.
Ale nie musiała przecież wymyślać historii o latrynach.
Czułem się poniżony za każdym razem, gdy
opowiadała tę bajkę Man Yvonne czy innym paniom
z sąsiedztwa. Tym bardziej że przecież nigdy nie potrzebowałem
pretekstów, by kochać Józefinę. Jest na
drugim miejscu, zaraz za Marielą. A w życiu, tak jak
w szkole, drugie miejsce to całkiem nieźle. Mariela
Gurd – waluta Haiti; tu: monety (przyp. tłum.).

jest pierwsza, widzę ją od środka, jakbyśmy szli tym
samym krokiem. I czasem nawet zapominam, że
jesteśmy jednak dwiema osobami. Tymczasem Józefinę
kochałem zawsze z pewnego dystansu. Teraz
gdy już jej nie zobaczę, bo po tym, co zrobiliśmy, nie
będziemy już mogli żyć razem, dystans się powiększy,
ale nie zmieni uczuć. Można kochać z bardzo
daleka. Jak na lekcjach historii, uczą o żeglarzach,
którzy patrzą z dala na ziemię i myślą z czułością
o tym maleńkim obrazie. Oddalenie to coś, o czym
nie potrafiliśmy rozmawiać z Marielą w dniu śmierci
Corazona. Dal istnieje, choć nie ma zarysów. Nie
wyobrażamy sobie jej kształtu. Wiemy tylko, że przestrzeń
nie jest określona. Że lekko się kołysze, jak
statek. To teren podobny do nocy, której trzeba czasu,
by stać się czymś normalnym. W chwili naszego
odejścia, gdy słyszeliśmy kroki listonosza, Mariela
nie umiała mi tego wyjaśnić. Nie mogła znaleźć słów.
A przecież zwykle bez trudu znajduje trafne określenia.
Ma talent do układania zdań, lecz gdy chodzi
o dal, w którą mieliśmy wyruszyć, nie potrafiła jej
opisać w precyzyjny sposób. Jedyny obraz, jaki przychodził
mi do głowy, to ten, że opuścimy slumsy, by
wieść resztę życia na jakimś pustkowiu. Uważałem,
by omijać okruchy szkła i nie zawadzić o długie nogi
Corazona, które dzieliły izbę na dwie niemal równe
części. Jego ciało wciąż było ogromne, zbyt wielkie
jak na domek z jedną izbą, żoną i dwójką dzieci, które
zawsze plątały mu się pod nogami. Tylko twarz
się skurczyła. Upadł na bok, ukazując gorszy profil.

W chwili śmierci przybrał fałszywą minę zasmuconego
dziecka, jaką miał zawsze, gdy zjawiał się wierzyciel.
Man Yvonne, która znała się na religii, choć
nie była nabożna jak Józefina, powtarzała nam często,
nim poleciała do Stanów Zjednoczonych: moc
Złego to chytrość. Broń Boga – współczucie. Corazon
musiał coś mieć z jednego i drugiego. Zrozumiałem
to w dniu jego śmierci. Józefina stale miała do czynienia
z obiema twarzami Corazona. Jeśli nie, czemu
zasłaniała głowę, kiedy zbliżał się do niej z butelką
w dłoni? I dlaczego przy innych okazjach mówiła
do niego, jakby się modliła? Jakby jego obecność
była niebiańskim szczęściem! Był dla niej równocześnie
diabłem i Panem Bogiem. Nawet w chwili śmierci
się nie zmienił: Corazon miał w sobie wielu bardzo
różnych ludzi. Mógłby napisać poradnik, jak pić
do oporu i nigdy nie spłacać długów. Mógł też lawirować
jak pacjent, który się waha, co wybrać: terapię
czy nawrót choroby. Brał z życia rzeczy najgorsze,
a mówił o najlepszych. Mój własny ojciec był bydlakiem,
który potrafił być łagodny jak baranek. Przed
wyjazdem do Stanów Zjednoczonych Man Yvonne
często nas odwiedzała, by naradzać się z Józefiną
i udzielać jej rad. Gdy komuś zaczyna powodzić się
lepiej niż wam, od razu staje się autorytetem. Marieli
wcale się nie podobało, że Man Yvonne ciągle nas
poucza. Mariela nie lubi mądrali. Dla Man Yvonne
słowa, które nam przekazywała, miały wielkie znaczenie.
Czuła się trochę winna z powodu Corazona
i miała nadzieję, że przekaże synowej całą swoją wie18
dzę doświadczonej kobiety. Wszyscy mężczyźni to
świnie. Inteligentna kobieta posługuje się nimi i nie
daje sobie wejść na głowę. Wszyscy, bez wyjątku.
Świnie, i nic więcej. Mój syn jak cała reszta. A Józefina,
która miała miękkie serce niczym postać filmowa,
broniła Corazona. Man Yvonne zgadzała się, że
nie jest do gruntu zły. Ale uważaj. Kiedy był mały,
nieraz go przyłapałam, jak wrzucał osiołkowi mleczarza
niedopałki do ucha albo wydzierał strony
z podręcznika, żeby nie powtarzać lekcji. Wił się jak
opętany, żeby uniknąć lania, choć na nie zasłużył.
Robił minę aniołka i wszyscy mu wybaczali. Man
Yvonne przestrzegała Józefinę: od dziecka był zdolny
do najgorszych rzeczy. A Corazon się denerwował,
zaczynał się dusić, wciągał całe powietrze z izby
i czuliśmy wszyscy, że napięcie rośnie. Corazon wychodził
z siebie w obecności niewzruszonej Man
Yvonne. Prawie krzyczał, ale nigdy nie ośmielił się
jej przeciwstawić. Upierała się. Tak, robiłeś to, potem
chwaliłeś się kolegom, wiem od ich matek. Man
Yvonne odszukiwała w pamięci lata, dokładne daty,
świadków. Corazon tracił grunt pod nogami i powtarzał,
że jego matka zmyśliła te historie o niedopałkach
w oślich uszach po to tylko, by go przedstawić
w złym świetle i siać zamęt w jego domu. Józefina
już mnie nie szanuje, więc jeśli teraz jeszcze
ty się wmieszasz… Muszę przyznać, że się z nim zgadzałem.
Matki zawsze wymyślają historie, które nie
do końca odpowiadają prawdzie, raczej wyobrażeniom
na temat ich synów. Weźmy Józefinę i tę bajkę

o latrynach. Dobrze mieć matkę. Gorzej, gdy zaczyna
opowiadać wasze życie. Im bardziej syn dorośleje,
popełniając kolejne głupstwa, tym chętniej matka
wraca do głupstw z przeszłości. Kiedy ich nie ma,
zmyśla. Józefina była w tym punkcie podobna do
Man Yvonne, ciągle rościła sobie prawo, by mieć
mnie na oku, decydować, co jest moją ulubioną
potrawą, stawiać pieczęć na moich wspomnieniach
z dzieciństwa. Z matkami sprawy się komplikują,
kiedy postanawiają znać cię lepiej niż ty sam. Man
Yvonne opisywała Corazona takim, jakim chciała,
by był. Robił minę obrażonego dziecka, dusił się
w swym kombinezonie, jego mięśnie napinały się
pod wpływem emocji. A Józefina, wiedząc, że Man
Yvonne wkrótce tu nie będzie i nie obroni nas przed
burzą, jaką sprowokowała, posyłała nas z Marielą do
kramu ojca Elifeta po butelkę barbancourta na kreskę.
Szeptem kazała nam powiedzieć Elifetowi, by
dopisał sumę do jej listy. Corazon już dawno wyczerpał
limit we wszystkich sklepikach w dzielnicy. Wracaliśmy
z rumem. Na widok butelki Corazon się odprężał,
mięśnie się rozluźniały, wypowiadał swoje
ulubione zdanie: życie niesie same przykre niespodzianki,
ostatnią będzie śmierć. Wcale się nie pogniewam,
gdy przyjdzie. I śmierć przyszła. Wbrew temu,
co mówią ludzie, nie trzeba było daleko szukać. Nie
było żadnych przygotowań. Przemoc przyciąga przemoc
i Mariela uniosła klucz, jakby nie była już sobą,
lecz jakimś automatem wprawionym w ruch przez
grozę czy rękę opatrzności. Pani w szkole mówiła,

że wbrew temu, co twierdzą historycy, którzy znają
jedynie powierzchnię wydarzeń, to wcale nie wariatka
Défilée zebrała resztki cesarza Dessalinesa zaraz
po zamachu. Lecz opiekuńczy duch, który przechodził
mostem i wszedł w stare ciało wariatki. Historia,
mówiła nam, kryje wiele tajemnic i wiele niespodzianek.
Nikt nie wie z góry, kto z nas będzie potworem,
a kto bohaterem. Jeśli chodzi o Corazona, choć
jego śmierć trudno byłoby uznać za fakt historyczny,
już nigdy nic go nie zaskoczy. Leżał bez ruchu, a Mariela
ani razu na niego nie spojrzała. Ja z chęcią zamieniłbym
z nim kilka zdań ten ostatni raz. Porozmawiał.
Ujął się za nami. Podyskutował z trupem. Poszukał
słów pomiędzy przepraszam i do widzenia. Wyjaśnił.
Wygłosił mu kazanie. Lecz Mariela nie zgodziłaby
się na taki kompromis. Kroki listonosza zbliżały się,
pozostawiając nam niewiele czasu. Musiało być południe.
Słyszałem krzyki dzieciarni ze szkoły. Piskliwe
głosy zagłuszały dźwięk dzwonka zapowiadającego
koniec lekcji. Rozpoznawałem w tym zgiełku
głosy moich przyjaciół, Rolanda, Ambrożego oraz
wszystkich innych. Marcela. A zwłaszcza Jhonny’ego
Jąkały, choć jego głosu akurat nie słychać, bo potrzebuje
co najmniej godziny, by sklecić jakiekolwiek
zdanie. Zatem woli milczeć. Jhonny to mój najlepszy
przyjaciel. Gdyby Corazon nie przepił ostatniego
czeku od Man Yvonne, krzyczałbym wraz z nimi, ciągnąc
woźnego za połę marynarki, a Mariela może
nie zrobiłaby tego, co zrobiła. Lub zrobiłaby to sama.
W pewnym sensie można powiedzieć, że ten nawyk

Corazona, który wydawał w barze pieniądze na moją
naukę, był złem o dobrych skutkach. Wybaczyłem
mu to. Nigdy nie lubiłem szkoły. I miałem trudności
z rozumieniem rzeczy. W przeciwieństwie do Marieli,
która chwyta wszystko w lot. Od ręki pisała moje
wypracowania, gdy mnie złożenie pierwszej linijki
zabierało wieczność. Pani podkreślała znaczenie planu,
powiązania myśli, równoważenia paragrafów.
„Pojechaliście z rodzicami na piknik, opowiedzcie
o tym. Opiszcie zachód słońca. Sportretujcie ulubione
zwierzę”. Próbowałem zbudować plan. Lecz nie
mogłem się zdecydować co do drzew i zwierząt, które
należało wymyślić. Czy trzeba zacząć opis od głowy,
czy ogona, chodzi o portret psychiczny czy fizyczny,
o ogon, ramę czy kolor? Mariela wyrywała mi
ołówek z rąk. Mogłem więc zrobić rundkę po dzielnicy,
nie oglądając się na przykazania, wypatrywać
ładnych dziewcząt, które chodzą do kościoła baptystów,
czy wdać się w głupie zawody z Marcelem
albo Jhonnym Jąkałą, na przykład kto skoczy przez
żywopłot, przeciągnie linę, podczas gdy ona kreśliła
mi mój własny pejzaż, morze zachęcające do podróży,
psa, kota, wielki dom z prawdziwymi oknami
i drzwiami na zawiasach. Wymyślała mi też wspaniałych
rodziców: ojca, który mnie nie bił, i matkę
zdolną się uśmiechać. Na początku nauczycielka
uznawała mnie za jednego ze słabszych uczniów.
W miarę jak Mariela mi pomagała, moje wypracowania
były coraz lepsze i piąłem się w górę, by w końcu
stać się przykładem dla innych. Wreszcie któregoś

dnia nauczycielka oświadczyła Józefinie, że mam
pisarski talent. A Józefina, choć niegadatliwa, gdy
tylko zaciągała zasłonę i chowała się z Corazonem
w głębi izby, błagając, byśmy poszli pobawić się na
dworze i nie słuchali jej westchnień, nie umiała
ukryć przed nim niczego. Corazon szybko odgadł, że
to sprawka Marieli. Powiedział, że doglądanie postępów
syna w nauce jest zadaniem ojca i że zamierza
udać się do szkoły, by porozmawiać z nauczycielką.
Józefina dała mu pieniądze. Kiedy mnie usunięto
z braku opłat, nie ośmieliła się powiedzieć o tym
Corazonowi z obawy, by nie wpadł we wściekłość
i nie stłukł nas obojga. Ale jeśli chodzi o szkołę, nic
się takiego nie stało. Naprawdę nigdy tego nie żałowałem.
Mariela od dawna nie chodzi do szkoły.
A przecież wie masę rzeczy. Zresztą szkoła to żadna
rozkosz. Całe szczęście nie z tego powodu Mariela
zrobiła to, co zrobiła. Zrobiliśmy to, co zrobiliśmy.
Razem. Nie mogę powiedzieć, bym był dumny ze
śmierci Corazona. Nie było to zamierzone. Powinno
się brać na siebie tylko to, co się zaplanowało. Nie
był to też żaden wyczyn, jak dokonanie jakiegoś
wielkiego odkrycia czy stworzenie czegoś nowego.
Ze śmiercią Corazona było tak, jakbyśmy sami w to
wpadli. To była pułapka, którą od dawna szykowało
nam życie. Wydarzenie, które pozostanie w annałach
dzielnicy. Jako że ani czas, ani ludzie nie pozwolą
nam zapomnieć. Nie jestem z tego ani trochę
dumny. Ale od tego dnia tworzymy z Marielą coś
w rodzaju wspólnoty. Nawet jeśli nas rozdzielą, zawsze
będziemy razem. Solidarni. To ja trzymałem stopy
Corazona, żeby się przewrócił. Dotąd Mariela
musiała dawać sobie radę za dwoje. Kiedy byłem
mały, opiekowała się mną, gdy Józefina pogrążała
się w modlitwach. Gdy chorowałem na malarię, to
ona podawała mi leki, czytała ulotki i odmierzała
dawki. Są chwile, w których chciałbym ożywić Corazona,
gdybym miał taką moc. Zwłaszcza w nocy.
Kiedy śpi, nie jest złym człowiekiem. Nie, nie jestem
dumny z tego, co zrobiliśmy. Ale z drugiej strony to
dobrze, że nie musiała robić tego sama. Mariela jest
zbyt często sama. Tym razem będzie mogła przynajmniej
powiedzieć: Pomógł mi młodszy brat.
(…)

Dzieci bohaterów (Tytuł oryginału: _Les enfants des héros_)
Lyonel Trouillot
Przełożył: Jacek Giszczak
Liczba stron: 144
Wydawnictwo Karakter
Kraków 2009









« powrót