HANNA MARIA GIZA: Co może skłonić kogoś, kto urodził się i mieszkał w Wielkiej Brytanii, do tego, żeby został w takim kraju jak Polska?
CHRIS NIEDENTHAL: Ja to zrobiłem bardzo dawno temu.
Tym bardziej.
Wtedy wielu moich znajomych w Polsce uważano, że jestem istnym ufoludkiem, wariatem, bo wszyscy stàd chcieli wyjechać, a ja akurat chciałem tutaj być. Zawsze – choć nieświadomie – szedłem pod prąd. A poza tym wyczułem tu bratnie dusze. Urodziłem się w polskiej rodzinie i więcej przyjaźni i serca znalazłem właśnie u Polaków. I to był wystarczający powód, żeby tu zostać.
Nie bał się pan żyć w takim kraju, jakim Polska była wówczas? To były lata siedemdziesiąte?
To prawda, ale ja się nie bałem tamtych czasów, bo byłem młody, niedoświadczony i naiwny – to taka idealna kombinacja, żeby robić, co się chce.
Nigdy pan nie żałował swojej decyzji?
Nie, nigdy. W tym czasie byłem także przez sześć lat w Wiedniu, po czym tak samo szybko i z chęcią wróciłem do Polski. Nie wahałem się ani przez sekundę i nie żałuję tych decyzji.
Czy fotograficzna pasja zrodziła się dopiero w Polsce?
O nie. Ja złapałem tego bakcyla, mając jedenaście lat, kiedy dostałem pierwszy aparat. Później studiowałem fotografię w Londynie, a po studiach zacząłem pracować w małej agencji fotograficznej.
Czas Apokalipsy i transporter opancerzony pod kinem Moskwa – to chyba najsłynniejsze zdjęcie stanu wojennego. Gdyby pan nie wybrał Polski z całą jej ówczesną rzeczywistością, to świat nie zobaczyłby tego zdjęcia.
Tak się złożyło, że właśnie ja je zrobiłem. Myślę jednak, że gdybym to nie był ja, zrobiłby je ktoś inny. Ale tego nikt nie wie.
Trzeba się znaleźć we właściwym momencie na właściwym miejscu. Skąd pan to zdjęcie zrobił?
Musiałem szybko znaleźć miejsce – gdzieś naprzeciwko kina Moskwa oczywiście – z dostępem do jakiegoś okna, bo na ulicy w pierwszych dniach stanu wojennego nie można było robić żadnych zdjęć. Żołnierze, którzy byli wszędzie, zwinęliby mnie momentalnie. Z Piotrem Jaxą, polskim kolegą, i z amerykańskim fotoreporterem jechaliśmy wówczas samochodem, prowadzonym przez mojego szwagra, Rakowiecką w stronę kina Moskwa. I w pewnym momencie zobaczyłem, co się przede mną dzieje. Widziałem z samochodu, że przed nami na skrzyżowaniu kieruje ruchem żołnierz. Obok stał wóz opancerzony. Spojrzałem dalej i zobaczyłem, jaki film grają, bo na kinie wisiał ogromny transparent z tytułem Czas Apokalipsy. A więc zdjęcie jest moje w tym sensie, że ja to wszystko zauważyłem, bo siedziałem z przodu obok kierowcy, skojarzyłem symbolikę tego obrazu i powiedziałem: „Musimy stanąć i to sfotografować”. Banalne, prawda? Znaleźliśmy więc klatkę schodową w budynku naprzeciwko kina. Na szczęście nie było wtedy jeszcze domofonów i nie musieliśmy prosić o pozwolenie, żeby wejść do budynku. Po prostu weszliśmy po schodach na drugie czy trzecie piętro, uchyliliśmy okno i stamtąd szybko robiliśmy zdjęcia tak, żeby nikt nas nie zauważył. Obiektywy odbijają jednak światło, a błysk na szkle mógłby zwrócić uwagę żołnierzy stojących naprzeciwko. Trzeba więc było cofnąć się i fotografować z głębi klatki schodowej. Oczywiście strach towarzyszył nam na każdym kroku, ale ważniejsze było, że znaleźliśmy klatkę schodową z oknem i w ten prozaiczny sposób udało się zrobić to zdjęcie.
Czy panowie mieli w obiektywie ten sam kadr, czy też każdy fotografował co innego?
Wszyscy robiliśmy to samo ujęcie, z tym że ja fotografowałem dla „Newsweeka”, a Amerykanin dla konkurencji, czyli dla „Time’a”. To najgorsza sytuacja, jaka może się zdarzyć: fotografować dla dwóch konkurencyjnych pism. Ale w chwilach zagrożenia pracowaliśmy razem, bo czuliśmy się raźniej.
Mimo wszystko to pan jest autorem pomysłu.
Tak, ale jednak razem robiliśmy to zdjęcie. On dla „Time’a”, ja dla „Newsweeka”. Akurat w Polsce popularność zyskało moje, ale na świecie jest też i tamto.
Zdjęcie istnieje, choć w Warszawie nie ma już kina Moskwa. Gdyby nie to zdjęcie, za parę lat byłaby to zupełnie zapomniana historia: czołgi na ulicach Warszawy, a na kinie Moskwa wielki napis Czas Apokalipsy, reklamujący film. Na tym polega potęga fotografii.
Taka jest potęga dokumentu, zwykle jednak doceniamy to po czasie. Trochę szkoda tego kina, mogli go chyba zostawić nawet z tą nazwą, żeby coś zostało z tamtych czasów. Ale komercja oczywiście robi swoje – i zburzyli. Kiedy siedzę w kawiarni w tym samym miejscu, gdzie wtedy były kamienne lwy, przeszywa mnie mały dreszczyk, bo to miejsce jest dla mnie trochę święte.
*wywiad ukazał się w książce
Artyści mówią. Wywiady z mistrzami fotografiii,
Rosikon Press 2011