Kiedy zagląda się do pańskiego życiorysu, zaskakuje rozpiętość zainteresowań. Już w latach 90. publikował pan w artzinach, pisał piosenki i skecze kabaretowe, eksperymentował z fantastyką, nie mówiąc o takich doświadczeniach, jak praca w radio, pisanie tekstów dla dzieci czy wieloletnia praktyka redaktorska. Jak pan to dziś wspomina?


„Rozpiętość zainteresowań" to bardzo przyjemna interpretacja. Ktoś mógłby powiedzieć, że życiorys mam histeryczny i rozpaczliwy: widać nic mi nie wychodziło, skoro co chwilę musiałem próbować czegoś innego; widać z każdej pracy mnie wylewano, skoro nigdzie dłużej nie zagrzałem miejsca. Ale oba warianty interpretacyjne nie są trafne, bo co do pierwszego: zainteresowania w danej chwili, na danym etapie zwykle miewałem stałe i spójne, tylko po jakimś czasie mi się nudziły lub okazywały swoje ograniczenia. Stąd jestem współczesnym człowiekiem renesansu, wiecznym dyletantem, ale i dzięki temu ciągłym poszukiwaczem. Ta właściwość praktycznie uniemożliwia bycie fanem jakiegoś gatunku i to faktycznie pewna nietypowość na drodze pisarskiej. Zwykle jest tak, że twórcami fantastyki zostają miłośnicy fantastyki, kryminały piszą fani innych kryminałów, a literaturą wysoką zajmują się w wolnych chwilach literaturo- czy kulturoznawcy. Ja dość szybko odkryłem, że przynajmniej w moim pisaniu ważniejsza jest fabuła, pewien koncept czy konstrukt, którym chciałbym podzielić się z czytelnikiem, natomiast konwencja jest wyłącznie narzędziem. Że, sprowadzając rzecz do absurdu, historii wojny trojańskiej nie sposób opisać cyklem sonetów, z kolei miłość do Laury kompletnie nie nadaje się na temat eposu.

Natomiast nietrafność interpretacji histerycznej, którą sam asekuracyjnie podsunąłem, polega na tym, że odkąd zdecydowałem, że moja kariera zawodowa będzie związana z bardzo szeroko rozumianą literaturą i książką, to tego się trzymałem. A ponieważ trudno mi było jako początkującemu pisarzowi, w dodatku przeżywającemu wówczas swój "okres artystowski", zarobić chociażby na skromne życie, imałem się zajęć pokrewnych. Stąd radio, w którym prowadziłem program literacki, i stąd przede wszystkim mój długoletni związek z zawodem redaktora. Bardzo szybko zrozumiałem, że właśnie poprawianie cudzych tekstów jest idealną okazją do doskonalenia własnego warsztatu pisarskiego, do profesjonalizmu po prostu. Tu, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, pozwolę sobie na mały pean ku czci redaktorów. Złośliwi twierdzą, że redaktorzy (podobnie jak recenzenci) to potencjalni pisarze, którym się nie udało. Oczywiście, w każdym fachu jest nieunikniona przestrzeń na dziwactwa i patologie, jednak dobrzy redaktorzy to przede wszystkim lekarze cudzych tekstów. Nawet jeśli niektórzy z nich po godzinach pracy są artystami, to potrafią oddzielać te dwie role. Czego niejeden pisarz mógłby się od nich nauczyć, gdyby się zdobył na odrobinę nieprzyjemnej autorefleksji.

Oczywiście pod peanem na cześć redaktorów podpisuję się obiema rękami. Z tego, co pan powiedział, wynika, że droga do kryminału retro była długa i kręta. Co właściwie przyciągnęło pana do tego konkretnie gatunku literackiego?


Jak pan wie, nie jest to jedyny gatunek, który uprawiam, no bo zdecydowanie nie wpisuje się weń moje zeszłoroczne, ultrawspółczesne Officium Secretum. Zgoda jednak, że kryminały retro to dominujący rys mojej obecnej twórczości. Zdecydował temat i koncepcja. Wiedziałem, że chcę napisać coś zdecydowanie beletrystycznego o przedwojennym Lublinie, a zatem musiałem szukać konwencji kojarzącej się z przedwojennością, z ówczesnymi pełnymi plotek i sensacyj gazetami, z filmami z Ordonką albo Marleną Dietrich, a zarazem mieszczącej się w gustach dzisiejszego czytelnika. W grę wchodził kryminał i romans. Wybrałem kryminał, bo o pisaniu romansów mam pojęcie wyłącznie teoretyczne.

Proszę jednak nie myśleć, w każdym razie ja do tej myśli się nie przywiązuję, że kryminał retro, że śledztwa komisarza Maciejewskiego to jest mój punkt dojścia. Być może tak się okaże, koniec końców za pisarza decydują w dużej mierze czytelnicy i wydawcy. Niemniej w segregatorach trzymam też inne projekty, którymi chciałbym się zająć w bliżej niesprecyzowanej przyszłości. Zmiennymi warunkującymi są tu przede wszystkim mój czas i oczekiwania odbiorców.

Z tym człowiekiem renesansu to nie przelewki. Trudno za panem nadążyć! Zanim jednak Marcin Wroński otworzy segregator i pogna w kierunku nowych wyzwań, zamieńmy jeszcze słowo o serii z komisarzem Maciejewskim. Czy identyfikuje się pan z jakąś konkretną tradycją gatunku powieści kryminalnej? Może jakieś nazwiska? Chodzi mi o inspiracje czysto literackie. Czytuje pan książki polskich kolegów po piórze?

Oczywiście, ale daleko mi do kryminalnej erudycji na przykład Mariusza Czubaja, z którym rozmawiał pan niedawno dla E-SPLOTU. Piszę sporo, dlatego dopadł mnie paradoks, o jaki jeszcze dziesięć lat temu żadnego literata bym nie posądzał: albo pisanie, albo czytanie. I nie chodzi tu bynajmniej o umysłowe lenistwo, ale rzetelna realizacja zwłaszcza konwencji retro wymaga wielu lektur źródłowych, dokumentacji po prostu. Na śledzenie nowości literackich lub lekturę dla czystej przyjemności pozostaje mi naprawdę mało czasu.

Nie jest tajemnicą, bo mówiłem o tym nieraz, że wysoko cenię twórczość Marka Krajewskiego, a by pozostać w kręgu kryminału historycznego, wiele przyjemności sprawiła mi lektura Morderstwa w Alei Róż profesora Tadeusza Cegielskiego. Oczywiście sięgam także po kryminały współczesne, ale dość przypadkowo i często nieufnie. Jestem czytelnikiem życzliwym, ale jak już mówiłem, nie jestem fanem, a tylko użytkownikiem gatunku, i gdy stoję przed wyborem: monografia historyczna, która może mi się przydać do własnej pracy, a lektura przyjemnościowa lub warsztatowo-poznawcza, zwykle wybieram monografię.
Pewnie też decyduje mój gust czytelniczy, który po pierwszych stronach odrzuca fabuły oparte li tylko na zagadce, praktycznie pozbawione tła czy jakiegoś rodzaju gry literackiej, co w kryminałach współczesnych zdarza się częściej niż w historycznych. Rzecz jasna, wiele z nich, gdybym je czytał jako redaktor czy krytyk, musiałbym sprawiedliwie docenić za potęgę fabuły, ale jako zwykły czytelnik mogę sobie pozwolić na luksus subiektywnego kaprysu.

Co może się wydawać sprzeczne, równocześnie pożądam literackości i kryminalnego realizmu, rozumianego oczywiście nie jako pogoń za formą paradokumentalną, ale poszukiwanie prawdopodobieństwa. Skoro wiemy, że statystyczne śledztwo nie polega na pojedynku geniusza zbrodni z geniuszem dedukcji, tylko na tym, że szwagier szwagra po pijaku siekierą, to również współczesne klisze klasyki powieści detektywistycznej Arthura Conan Doyle'a lub Agathy Christie mają dla mnie sens tylko o tyle, o ile są grą z konwencją, o ile nie są potraktowane zbyt serio. Tu krajowym punktem odniesienia może być, jak to kiedyś nazwałem, "krakowska krymizgrywa" w rodzaju powieści Krzysztofa Maćkowskiego lub duetu M. Mizuro & R. Ostaszewski Co., a obcym Borys Akunin, który, pisząc pozornie serio, w istocie bawi się klasycznym kryminałem i tradycją XIX-wiecznej literatury rosyjskiej, z jej licznymi dostojewskimi fobiami.

Jednocześnie, zwłaszcza w kreacji postaci, blisko mi do powieści i filmu noir. Tym wzorcem jest przesiąknięty cykl o komisarzu Maciejewskim, jednak traktuję tę konwencję funkcjonalnie. Ona po prostu doskonale pasuje do okresu, w którym kazałem żyć i funkcjonować mojemu bohaterowi, tak ze względów czysto historycznoliterackich, jak również społecznych. Jeśli prawdą jest to, co pisał Mariusz Czubaj w Etnologu w Mieście Grzechu, że kryminał jako gatunek stanowi papierek lakmusowy przemian społecznych, to czasy przemian, konfliktów i przewartościowań potrzebują bohatera, który zwycięża głównie dlatego, że w istocie czuje się osamotniony i przegrany. Jednocześnie z premedytacją porzuciłem ten kostium, tworząc postać o. dra Marka Glińskiego OP w Officium Secretum. O ile niechlujny Zyga Maciejewski jest oddany przede wszystkim cokolwiek abstrakcyjnej idei sprawiedliwości i powinności, to wymuskany Gliński bez większego bólu podporządkowuje się instytucji i strukturom kościelnym. Ale to oczywiście jedynie porównawcza dygresja, bo Officium nie jest kryminałem.

To jednoczesne pożądanie literackości i kryminalnego realizmu wydaje mi się trafną charakterystyką cyklu o komisarzu Maciejewskim. Świat, o którym pan opowiada, roi się od zapośredniczeń: z rękawa sypią się aluzje do Kafki, ale i Mniszkówny, Dołęgi-Mostowicza. Ktoś względnie zaznajomiony z kulturą dwudziestolecia rozpozna w niektórych postaciach ich pierwowzory, jak choćby Józefa Czechowicza czy Józefa Łobodowskiego...

Co, wejdę panu w słowo, jest grą zarazem oczywistą i nieoczywistą. Ze dwa, trzy lata temu dziennikarz jednej z lubelskich rozgłośni zrobił prostą sondę uliczną wśród przechodniów wyglądających mu na studentów: „Co napisał Józef Czechowicz?”. Rzecz wydawała się prosta, bo jako jedyny znaczący, kanoniczny już poeta związany z Lublinem, słusznie jest w moim mieście postacią często przywoływaną, dla niektórych instytucji kultury nawet kultową. Tymczasem jedyna odpowiedź mieszcząca się w granicach błędu brzmiała, że Czechowicz napisał Trzy siostry. Można zatem postawić dwa pytania: o czytelnictwo i kulturę literacką w ogólności i o to, na ile akurat czytelnicy kryminałów są gotowi na tego typu gry, czy ich oczekują.

Nie zapomnę pierwszej dłuższej niż dwie strony maszynopisu recenzji Morderstwa pod cenzurą z 2007 roku, zamieszczonej w piśmie internetowym bardzo podobnym do E-SPLOTU i o podobnych ambicjach, której autor nie tylko gry nie podjął, ale nawet jej nie zauważył. Nie mam zwyczaju jako pisarz dyskutować z recenzentami, a tym bardziej nie mam prawa na nic ich nawracać, tym razem jednak napisałem jak polonista do polonisty z pytaniem, czy moglibyśmy prywatnie rozwinąć kilka wątków. Otrzymałem zgodę, więc idąc za ciosem, poprosiłem o wyjaśnienie, czy niedostrzeżenie owych odniesień było wyrazem braku kompetencji historycznoliterackich, czy tylko moja gra okazała się nudna i nieciekawa. Odpowiedzi nie dostałem do dziś, co każe mi przypuszczać, że uderzyłem w stół, a nożyce zareagowały ambicjonalnie.

Pytanie zatem, czy jeżeli nawet polonista, teoretycznie przygotowany jak mało kto do krytycznej i intertekstualnej lektury, kontekstów nie widzi, to kto ma je zobaczyć? Czy autor przypadkiem nie bawi się nimi dla własnej, prywatnej satysfakcji; czy nie rozwija ogona jak paw w pustym parku? Potem spotkań z czytelnikami miałem już na tyle wiele, że przekonałem się empirycznie: niektórzy lubią gry, inni nie. Jako polonista z wykształcenia dostrzegam z nadzieją, jednak też lekkim przerażeniem, że kompetencje czytelnicze częściej wynikają z wrażliwości i ciekawości niż formalnej edukacji, a więc gry literackie w typowej beletrystyce, jaką są kryminały, tym bardziej powinny być jedynie wartością dodaną, pomijalną bez szkody dla lektury rozumianej li tylko semantycznie. Na szczęście podobne założenie towarzyszy mi od początku pisania cyklu o komisarzu Maciejewskim, więc jako autor niczego nie przegrałem, niemniej jako czytelnik żałuję, że chociażby tak kapitalny koncept na grę literacką, jak Raport Badeni Krzysztofa Maćkowskiego siłą rzeczy musiał pozostać efemerydą.

W powieści A na imię jej będzie Aniela pojawia się zapośredniczenie samej opowieści – wysłuchujemy bowiem relacji z drugiej ręki, czyli prawdopodobnej narracji Krafta o wydarzeniach sprzed około dwudziestu lat. Historia oddala się od nas, staje się literaturą. Czy ma pan poczucie „pisania” historii, a więc kreowania jakiegoś jej subiektywnego obrazu? Postawiłby pan swoje powieści obok książek historyków?

Sam nigdy nie miałbym takiej śmiałości, ale ku mojej wielkiej dumie przynajmniej niektórzy historycy zrobili to za mnie. Historyk przestępczości, dr Mateusz Rodak z PAN-u, przywołał kiedyś cykl o komisarzu Maciejewskim jako kontekst obrazu lubelskiego półświatka, z kolei znawca żydowskiego Lublina, Robert Kuwałek z Muzeum Państwowego na Majdanku, w jednym ze swoich wystąpień zwrócił uwagę na dopełniającą rolę literatury w tworzeniu obrazu przeszłości, przywołując Anielę właśnie. Mój mariaż z historią jako tworzywem, a przynajmniej trampoliną dla kreacji, trwa od początku pisania cyklu i dla mnie samego bywa zaskakująco korzystny, przynosi bowiem rozwiązania, których, nie będąc historykiem, sam bym nie skonstruował. Przed przystąpieniem do pisania Morderstwa pod cenzurą miałem wyniesioną z lektur i filmów wizję przedwojennej Policji Państwowej jako formacji, rzecz jasna, ograniczonej ówczesną techniką, niemniej czujnej, zwartej i gotowej. Tymczasem z monografii prof. Roberta Litwińskiego, historyka policji, wyłania się obraz permanentnego kryzysu, niedofinansowania i niedosprzętowienia, także korupcji i wygodnictwa – słowem: współczesna publicystyka, co literacko jest znacznie atrakcyjniejszym kontekstem niż wyłącznie odwaga i patriotyzm. Pamiętam też, że pisząc Kino Venus miałem ogromny problem z jednym trybikiem śledztwa Maciejewskiego. Wymyślałem najrozmaitsze pomysły, z kim powinien porozmawiać w sprawie niezidentyfikowanej zabitej Żydówki, a niespodziewanie najlepszym rozwiązaniem okazała się prawda historyczna: otóż parę kroków od jego komisariatu była hachszara, czyli ośrodek syjonistów szkolący przyszłych kibucników.

Oczywiście mariaż literatury z historią oznacza również współpracę pisarza z historykami i liczne konsultacje. To sprzyja tak narracji rozumianej dosłownie, jak i w tym medialnym, szerokim znaczeniu. Przywołana przez pana literaturosprawcza rola Krafta jako supernarratora Anieli to właśnie przykład takiej narracji. Proszę spojrzeć na dramatis personae: Polak, więc ofiara nazizmu, ściera się tam z młodą Niemką, nota bene córką funkcjonariusza reżimu, i to on staje w obronie jej ojca. Dlaczego role zostały odwrócone, nie zdradzajmy. Spójrzmy za to na kontekst, na informację sprzed kilku dni: Iwan Demianiuk, ukraiński morderca z Sobiboru, został wreszcie w wieku 91 lat skazany na 5 lat więzienia, do którego zresztą nie pójdzie ze względu na podeszły wiek i stan zdrowia. Kpina, gdy porównamy to chociażby z 4 latami, które groziły sprawcom linczu we Włodowie. Jednakże Demianiuk to jeden z nielicznych oprawców, których spotkała chociażby symboliczna kara. I wreszcie zadajmy pytania: co jest sprawiedliwą karą, a co samosądem? Co jest prawem, a co zemstą?

To właśnie tło historyczne zarówno zderzenia narracji Krafta i młodej dziennikarki Annemerie Schlegger, zasadniczej fabuły Anieli, jak również potocznego, zarazem wyidealizowanego i zideologizowanego, myślenia o Polsce pod okupacją hitlerowską. Polscy historycy zrobili naprawdę wiele, by przyjrzeć się uczciwie i boleśnie chociażby relacjom niemiecko-polsko-żydowskim, ale i tak na rynku zwyciężają narracje naznaczone subiektywizmem, jak Jana Tomasza Grossa z jednej strony, a Marka Jana Chodakiewicza z drugiej. Ja czytam obu i tu się skrzywię, tam przerażę, gdzie indziej uśmiechnę, ale cały czas szukam elementów, które mnie samego przekonują w kategoriach atrakcyjności, typowości i prawdopodobieństwa. Czyli też czytam historię subiektywnie, mimo że w dobrej wierze. Jeśli „w dobrej wierze” może być jakimś kryterium, to w tym sensie faktycznie moje retrokryminały można postawić obok książek zasłużenie wymienianych w bibliografiach naukowych, ale tylko w tym.

Wychodzę jednak z założenia, że nie mamy innych narracji o historii niż tych, naznaczonych subiektywizmem (oczywiście mniej lub bardziej radykalnie). A skoro już padło nazwisko Gross, w Anieli pokazuje pan, jak jeden z bohaterów serii, przodownik Tadeusz Zielny, robi w czasie okupacji interesy z esesmanem w Majdanku – historia rodem ze Złotych żniw. Domyślam się, że polska prawica nieszczególnie za Panem przepada. Czy spotkał się Pan już z jakimiś atakami w związku z „odczarowywaniem” pewnych kart polskiej historii, czy to raczej „działka”, którą obstawiają Grossowie?

Nie, mam wręcz przerażające wrażenie – przerażające w sensie budowania wizerunku medialnego – że wszyscy mnie lubią. Pani wicewojewoda z listy PO bywa na moich spotkaniach autorskich, pan z SLD cieszył się bardzo, że dzięki postaci Zakrzewskiego tak miło i barwnie odmalowałem przedwojenną lubelską lewicę. Wtrącę, także komisarz Maciejewski wywodzi się z dysfunkcyjnej co prawda, jednak PPS-owskiej rodziny. Prezes pewnej żydowskiej fundacji dostrzegł, że bez zafałszowań odmalowałem przedwojennych lubelskich Żydów, młody działacz prawicy cieszył się z kolei, że odwołaniami do przedwojnia szerzę propaństwowość, a pewien tajniak zaczepił mnie po spotkaniu i powiedział, że gdy czyta o komisariacie Maciejewskiego, to ma wrażenie, że o swoim własnym. Raz tylko dowiedziałem się, że jestem Żydem, a drugi, że pieskiem różowych salonów, ale to pisali frustraci na forach internetowych, nikt istotny, niestety.

Moje problemy z wyrazistym wizerunkiem są jednak komediowe, natomiast kwestia subiektywizmu w narracji historycznej to poważna sprawa. Zielny robi nie tylko interesy z esesmanem – Ślązakiem, nawiasem mówiąc, ale także z Szamą Grajerem (postać historyczna!), kolaborantem i samozwańczym królem getta. Mój subiektywizm polega raczej na stwierdzeniu faktu, że wszyscy się pobrudzili. Natomiast gdyby koniecznie chcieć nadinterpretacji, faktycznie można by mnie uznać za wyznawcę Jarosława Kaczyńskiego, gdy ten nazywa śląskość "zakamuflowaną opcją niemiecką", za antysemitę twierdzącego, że Żydzi sami zgotowali innym Żydom Szoah, albo dla odmiany za polakożercę.

Nadinterpretacja taka polegałaby jednakże na absurdalnym założeniu, że pisarz, tworząc fikcję kryminalno-historyczną, nawet jeśli odnosi się do realnych postaci, to pisze o sobie, o swoich poglądach. Nic bardziej bzdurnego, bo nie przeinaczając zanadto faktów, przede wszystkim szukam w historii współczesnej atrakcyjności. Innymi słowy: jako pisarza bardziej interesuje mnie historia złych ludzi niż mitologia tych dobrych. A skrajne konteksty typu Gross, który w Złotych żniwach niby stawia w jednym szeregu sprawców szwajcarskiego bankiera i polskiego chłopa, jednak z jakichś powodów drąży jedynie winy tego ostatniego, albo Chodakiewicz, akcentujący rolę żydowskich współpracowników gestapo, są tu jedynie latarniami morskimi, punktami odniesienia. Jeśli jednak pan pozwoli, wróćmy do literatury.

Bardzo chętnie. Wcześniej powiedział pan, że jako pisarza warunkują Pana między innymi oczekiwania odbiorców. Zapytam więc staroświecko: czy w myśleniu pańskim o literaturze jest choćby cień modernistycznej nabożności? A może pisanie to po prostu sposób zarobkowania (tu ryzykuję, bo w zasadzie nie wiem czy poczytny pisarz w Polsce może z literatury wyżyć)? Czy jako autorowi kryminałów zależy panu na tym, by uprawiany przez siebie gatunek podnosić do rangi sztuki, a więc przyciągać również czytelnika bardziej wybrednego, czy wręcz przeciwnie, odgrywa to rolę drugorzędną, a o wszystkim decydują właściwie wyłącznie względy rynkowe?

Nie wyłącznie, własna satysfakcja też ma pewne znaczenie. Ona bardzo pomaga przy goleniu, kiedy trzeba patrzeć w lustro. W tym znaczeniu rzeczywiście zależy mi na tym, aby moje kryminały, i nie tylko kryminały, były nie czytadłami jedynie, lecz również literaturą. Natomiast modernistycznej nabożności nie ma w tym ani grama, to jedynie postawa szacunku wobec czytelnika, wobec tworzywa, wobec zawodu i samego siebie wreszcie. W ogóle nie mówię o sobie "artysta", co najwyżej "profesjonalista uprawiający rzemiosło artystyczne". I zapewniam pana, że o ile pisanie traktuje się profesjonalnie, można z tego żyć, gdy zaś jest się pisarzem nie tylko poczytnym, ale wręcz sławnym, można żyć bardzo dobrze.

Rzecz jasna, nie jest to praca stabilna, są lata chude i tłuste, niemniej, jak kiedyś powiedział w wywiadzie mój kolega po piórze, Romuald Pawlak, „wolę być wolnym, niż bogatym”. Bo rzeczywiście, chociaż zawodowe pisanie oznacza wiele pracy, to zapewnia przestrzeń wolności w znacznie większym stopniu niż inne zawody, jakie uprawiałem. Z tym, że zawodowstwo nie oznacza postawy „napiszę wszystko, co zamówią: od remake'u W poszukiwaniu straconego czasu po powieść pornograficzną”. Taka postawa jest blagą i brakiem profesjonalizmu, bo ktoś, kto twierdzi, że potrafi wszystko, być może jest geniuszem, lecz bardziej prawdopodobne, że tylko pewnym siebie idiotą.

Wypada żałować, że nie istnieje sprawdzony poradnik „Jak zostać sławnym pisarzem”. Pańska wizja jest niemal tak pociągająca, że chciałoby się zestawiać ją z żywotami, które wiodą postaci powieści łotrzykowskiej – i wolność, i zarobkowanie, i sława wreszcie! Tylko ta praca...

Ano właśnie, gdyby nie ta praca, byłbym jeszcze bardziej zachwycony pańską wizją niż pan zainteresowany moją.

A ma pan jakąś własną teorię na temat popularności retrokryminałów w Polsce?

Z odbiorem retrokryminałów, zwłaszcza odbiorem lokalnym, jest trochę jak z zapomnianym już nieco nurtem literatury małych ojczyzn – pobudzają one emocje nie tylko czysto literackie. Oczywiście kryminał ma znacznie więcej zalet, jeśli chodzi o złowienie czytelnika wcześniej niekoniecznie historycznie zafiksowanego. Z tym, że moja teoria broni się tylko o tyle, że w Polsce kryminałów retro zdaje się powstawać nieco więcej, niż chociażby u sąsiadów. Jednakże z drugiej strony podobno najbardziej słuszne są wyjaśniania najprostsze, a zatem niby dlaczego akurat polski czytelnik miałby nie chcieć czytać kryminałów historycznych, skoro są one popularne w innych, bliskich nam kulturowo literaturach: od anglojęzycznej po rosyjską? To mocny trend nie tylko europejski, a Polska nie jest przecież ze światowych trendów wyalienowana. W tym sensie czytelnik jest na kryminały retro skazany tak samo, jak na wiele innych globalnych zjawisk popkultury.

Obyśmy zatem w tym, jakże sympatycznym trendzie pozostawali jak najdłużej. Liczę mocno na kolejne części o przygodach komisarza Maciejewskiego, jak i inne pańskie tytuły, pisane poza serią retro. Dziękuję za rozmowę.


I ja dziękuję, również w imieniu trendu.


Marcin Wroński (ur. 1972) - w latach 90. związany z trzecim obiegiem literackim - publikował m.in. w artzinach „Lampa i Iskra Boża", „Mała Ulicznica" i „Brytan OD NOWA". Zadebiutował zbiorem opowiadań Udo Pani Nocy (1992), a wkrótce ukazała się jego mikropowieść pijacko-przygodowa Obsesyjny motyw babiego lata (1994). Tworzył też piosenki i skecze dla prowadzonego przez siebie kabaretu „Osoby o Nieustalonej Tożsamości", był felietonistą i dziennikarzem radiowym, pracował jako nauczyciel, pisał książki dla dzieci. W 2007 roku opublikował pierwszy kryminał z serii o komisarzu Maciejewskim, Morderstwo pod cenzurą, a rok później kolejny - Kino Venus, oba nominowane do prestiżowych nagród literackich i omawiane przez wielu krytyków. Trzeci tom cyklu to A na imię jej będzie Aniela (W.A.B. 2011), w przygotowaniu jest kolejny: Skrzydlata trumna.
Marcin Wroński wydał też głośny thriller Officium Secretum. Pies Pański (W.A.B. 2010); obecnie pracuje nad piątym tomem o Maciejewskim oraz scenariuszem do serialu na kanwie Morderstwa pod cenzurą i Kina Venus.

Marek Olszewski o retrokryminałach Marcina Wrońskiego - Zbrodnia w kolorze sepii

Oficjalna strona Marcina Wrońskiego

fot. © Maciej Kaczanowski