Oczekiwanie na niektóre filmy sprawia mi prawdziwie perwersyjną przyjemność. Z lubością dręczę się w każdej wolnej chwili odliczaniem dni (a czasami miesięcy) do daty premiery i wszystkimi zmysłami przywołuję przyszłą konsumencką rozkosz, którą tak wiarygodnie swego czasu opowiedział słynny francuski filozof. W tym wypadku zapowiadały mi ją wszelkie znaki na niebie i ziemi: 7 nominacji do Złotych Globów, 14 do nagrody BAFTA, 12 do Oskara i – nade wszystko – trailerowe próbki rewelacyjnej roli Collina Firtha. Gdy już więc nadszedł TEN moment i miała mną zawładnąć fala migoczącego ciągu obrazów, gdy napisy początkowe otwierały wrota do filmowego raju, nagle, jak niegdyś pewna dziewczynka, znalazłam się w dziurze – dobrze zrobionego, ale uładzonego do granic możliwości „The King’s Speech”.