Pokazowi „Goulda” daleko do teatralnego święta. Kasjerka na kilka minut przed spektaklem informuje co bardziej zdenerwowanych widzów, że biletów jest dostatek, więc nie trzeba się martwić, że dla kogoś zabraknie. Zapas wolnych miejsc jest tyleż powodem do optymizmu dla spóźnialskich, co sygnałem ostrzegawczym dla posiadaczy biletów, i zmartwieniem dla działu promocji. Gdy zaczynał się spektakl, organizowany tego dnia pochód Lajkonika zdążył już zamienić się w wesoły festyn na Rynku Głównym, gdzie (nieliczna) gawiedź wesoło klaskała do rytmów granych na harmonii przez zespół ludowy. Tymczasem w teatrze świeciło pustkami. Wątpię, żeby popularność Lajkonika była przyczyną niskiej gęstości zaludnienia na pokazie „Goulda”, skoro jeszcze niedawno widownia pękała w szwach – choćby na „Kosmosie” Krzysztofa Garbaczewskiego, którego publiczność trudno podejrzewać, że tego dnia zamienili Stary Teatr na „Krakowiaczek jeden miał koników siedem…”.