Od razu, gdy tylko wjechałem na Słowację, coś mi tu podejrzanie zaśmierdziało. Bo wcześniej było w miarę normalnie, tak jak byłem przyzwyczajony: do granicy jechałem wąskimi, ojczystymi dróżkami. Wąskimi i zatłoczonymi, oklejonymi z obu stron małymi miasteczkami i wioskami. Miasteczka i wioski rozwijały się i zwijały chaotycznie, rozwlekały i babrały, nigdy się na dobre nie kończyły ani nie zaczynały, nikt ani trochę nie panował nad ich formą i wydawało się, że nikt też nie czuł specjalnie takiej potrzeby.