Umówmy się – zabranie Frajdy do zatłoczonego busa relacji Lublin – Radzyń Podlaski mogło nie być najlepszym pomysłem. Mieszają się tu zapachy targowej soboty (trochę kapusta kiszona, a trochę bułka z cebulą), z głośnika płynie radosne „Moja mała blondyneczko”, ludzie rozmawiają o cenach drobiu i o tym w jakie dni święta wypadają w tym roku. I ja z tą książką, wciśnięta między zimowe jeszcze (więc trochę już zbyt ciepłe) kurtki moich współpasażerów, staram się zajmować jak najmniej miejsca z lekturą i z niewesołymi myślami o tym, że jednak tłoczenie takiej liczby ludzi na tak małej przestrzeni musiało być aktem przemyślanego okrucieństwa. To się mogło skończyć wszystkim, łącznie z chorobą lokomocyjną. Prawda jest jednak taka, że Frajda jest książką, która ratuje z codzienności. Mnie w każdym razie uratowała.