Ciężko zdecydować, czym debiutancki obraz Dano tak naprawdę jest. Najbardziej oczywistą odpowiedzią byłaby formuła dramatu rodzinnego, ale zamykanie w niej "Krainy wielkiego nieba" wydaje się dość krzywdzące. W końcu młody reżyser rzuca się na głęboką wodę, kręci film, który ma być dziełem swoich czasów – tak więc chwytamy zeitgeist początku lat sześćdziesiątych! Co więcej, udaje mu się to osiągnąć bez większych trudności. Film jest gęsty od przeróżnych tropów. Zarówno tych efektownych – wdzięczna metafora pożaru, jak i subtelniejszych – nienachalna surowość tła. Z dużą przyjemnością ogląda się cichą desperację bohaterów ujętą w ramy wystudiowanych kadrów, czasem może trochę za bardzo trącących pocztówką. Czujemy, że choć w gruncie rzeczy oglądamy dramat czterech ścian, całość tyczy się czegoś większego niż tylko powolny rozpadu rodziny Brisonów.