W Mojej krwi były trzy główne wątki, jeden z nich wykorzystałem jako materiał do filmu Chrzest. Był to oczywiście zabieg świadomy. Mam filmoznawcze wykształcenie i wiem, że wymyślenie całkowicie nowej historii jest praktycznie niemożliwe. Ktoś kiedyś policzył, że jest około pięćdziesięciu historii i każde kolejne to tylko ich nowe warianty narracyjne. W pracy filmowca najbardziej cenię właśnie opowiadanie historii, które teoretycznie są znane, ale zawsze wynika z nich coś zupełnie nowego, interesującego. Stąd w planach jest trzeci film, tym razem z perspektywy kobiecej. Mam już historię napisaną przez policjanta prowadzącego śledztwo w sprawie kobiety podejrzanej o cztery morderstwa i prawdopodobnie ona stanie się kanwą kolejnego scenariusza.
Co do scenariusza, Moją krew pisałeś z Grażyną Trelą i Markiem Pruchniewskim. Chrzest pisała również Grażyna Trela, tym razem z Darkiem Glazerem i Grzegorzem Jankowskim. Z tego co wiem, początkowo film miał reżyserować ktoś inny, ale przekonałeś scenarzystów, aby film powierzono właśnie tobie.
Tak, Grześka Jankowskiego poznałem w Mistrzowskiej Szkole Reżyserii Andrzeja Wajdy, a samą historię słyszałem już wcześniej. Opowiadało mi ją wiele osób, kładąc nacisk na jej filmowość. Gdy poznałem Grześka, okazało się, że on zna ludzi będących pierwowzorami bohaterów Chrztu. Namawiałem go, aby nakręcił ten film, ale ciągle coś mu nie pasowało. A to scenariusz był niekompletny, a to Jankowski nie miał pomysłu. Myślę jednak, że prawdziwy problem tkwił w tym, że Grzesiek znał tych ludzi i był z nimi w jakiś sposób związany – w końcu byli to jego bliscy kumple.
Skoro o kontrastach mowa: niektórzy kontrastują Chrzest z Długiem Krzysztofa Krauzego.
Film Krauzego, skądinąd bardzo dobry, jest realistycznym zapisem zbrodni. Ja chciałem zrobić inne kino, przekazać wrażenie, jakie miałem po przeczytaniu scenariusza. Odkleić go też od tego ciemnego, ponurego sposobu ukazywania gangsterów.
Z pewnością nieraz rozmawiano z tobą o mężczyznach w twoich filmach. I w Chrzcie, i w Mojej krwi głównymi bohaterami są silni mężczyźni, tematem jest ich przyjaźń, próba, na którą są wystawieni. Filmy kipią testosteronem: gangsterka, boks. Często pojawiają się zarzuty o szowinizm twojego kina, mówi się, że kobiety są tylko przedmiotami, tłem, drugim planem. Zarzuca się też, że nie sympatyzujesz ze swoimi bohaterami.
To zależy przede wszystkim od perspektywy, z której dokonuje się oceny. Na zakończenie mojej filmoznawczej kariery pisałem pracę o postmodernizmie i na wszystkie filmy patrzyłem przez jego pryzmat. Jeśli nie znajdowałem w nich powtórzeń, odniesień czy cytatów, to je po prostu dyskredytowałem. „O, to nie jest nowoczesny film, to nie jest nic fajnego, bo nie jest postmodernistyczne”. Tak samo jest z szukaniem w kinie szowinizmu czy sympatii w stosunku do bohaterów. Wydaje mi się, że takie podchodzenie do rzeczy jest błędne, bo co powiemy na przykład o Wściekłym byku? Albo o La Stradzie, w której są skrajni szowiniści? Czy to oznacza, że są to filmy złe? Właśnie dlatego ich bohaterowie na początku są, jacy są – źli czy szowinistyczni – żeby otrzymać od losu szansę przemiany. Kobiety w tych filmach są właśnie po to, aby oni się zmienili. W dziewięćdziesięciu minutach filmu da się bardzo dużo opowiedzieć, ale gdybym w Chrzcie rozwinął wątek żony Michała, byłoby mnóstwo niepotrzebnych scen. Bo to, co widz potrzebuje o niej wiedzieć, ja już pokazałem. Zrobię następny film o kobiecie, to powiedzą mi, że wiesz...
Że ci Almodóvar kazał, bo lubi twoje Telefono i teraz ma być o kobietach.
No dokładnie, dokładnie tak (śmiech). Lepiej jest, gdy widz lubi bohaterów, ale nie wszystkich da się lubić i tyle. Trzeba takiego kogoś przynajmniej próbować zrozumieć. Trudno jest zrobić film o gościach, którzy kogoś zabili, i zmusić widza, żeby z nimi sympatyzował. W Nienawiści sportretowani są początkujący gangsterzy, ale każdy z nich jest pokazany w ciekawy sposób: jeden ma fajną gadkę, drugi jest fajnym bokserem, trzeci ma zasady. W filmie Jacquesa Audriarda W rytmie serca jest natomiast bohater, którego się po prostu nie lubi. To dla reżysera bardzo trudne zadanie. Myślę, że portretując kogoś zagubionego, trzeba sugerować, że ma on szansę na przemianę. Ważne, co z jego losów wynika dla widza, czy widz spróbuje postawić się w sytuacji bohatera. Grający Janka Tomek Schuchardt opowiadał mi, że po premierze Chrztu na festiwalu w Gdyni spacerował ze swoim ojcem, który po dłuższym milczeniu powiedział mu tylko, że też by tak zrobił (jak bohater Chrztu – przyp. red.). I to jest dla mnie dowód, że historia spełniła swoje zadanie. Po to robi się kino.
Wspomniałeś, że kończyłeś studia filmoznawcze na Uniwersytecie Jagiellońskim. Czy takie teoretyczne zaplecze pomaga czy raczej przeszkadza w pracy reżysera?
Na początku daje naprawdę dużo: orientujesz się w historii kina, wiesz, gdzie szukać inspiracji. Potem okazuje się, że filmów nakręcono już tak dużo, że powiedziano już chyba wszystko o wszystkim, że nie da się zrobić niczego w pełni nowego. Wtedy, wchodząc na plan filmowy, trzeba wyrzucić z siebie wewnętrznego filmoznawcę. Moją pożywką, jako widza i reżysera, są emocje. Film nie dzieje się bowiem ani analitycznie, ani intelektualnie, tylko intuicyjnie. Gdybym teraz pisał recenzje, starałbym się robić to tak, jak robię filmy. Nie używałbym całej swojej wiedzy, odczytywałbym filmy bardziej intuicyjnie, jako oddzielne byty. Nie kategoryzowałbym, że „tu na przykład mamy odniesienie do francuskiej nowej fali”. Wiadomo, to miłe, kiedy ktoś coś takiego o tobie napisze, ale w pracy reżysera to może przeszkadzać. Nie robię filmu Chrzest, żeby polemizować z Ojcem Chrzestnym czy Gomorrą albo pojedynkować się z Takeshim Kitano. Jestem sługą historii, którą mam do opowiedzenia.
Kraków, 21 października 2010 r., Kino Pod Baranami
Chrzest według - Iwo Sulki i Michała Oleszczyka
foto: filmpolski.pl
Artykuł ukazał się w 17. numerze pisma krakowskich filmoznawców 16mm
