Bohater nie zamierza jednak wzywać pomocy. Spotyka własnego klona, życie wali mu się w gruzy, ale reaguje na to jedynie płaczem i dezorientacją. Ciepłe światło Księżyca razem ze stonowaną muzyką Clinta Mansella zdają się uśmierzać ból i strach; zmieniają kosmiczną grozę w międzygalaktyczną melancholię.


Sam oraz jego sobowtór nie uganiają się za sobą po korytarzach stacji, nie plują też na siebie kwasem – wolą porozmawiać. Rockwell z wyczuciem wygrywa ten schizofreniczny dialog ze swoim lustrzanym odbiciem. Z jednej strony staje naprzeciwko kogoś, kogo zna najlepiej na świecie, z drugiej zaś – musi uporać się z całym bagażem wad i kompleksów.

Agresję, strach i nieufność zastępuje z czasem porozumienie dwóch istnień, które w ekstremalnej sytuacji mogą liczyć jedynie na własne wsparcie. Ostateczna konkluzja jest optymistyczna: człowiek człowiekowi wilkiem, ale klon klonowi człowiekiem.


Moon żegna topos wrogiej i bezdusznej technologii. Wspomniany robot okazuje się w finale rewersem HAL-a z 2001: Odysei kosmicznej. U Kubricka w sztucznej inteligencji rodziło się szaleństwo, u Jonesa natomiast wdrukowane w program dyrektywy o działaniu na korzyść ludzi owocują niespodziewanym przymierzem między krzemowym a biologicznym rozumem. Czy wyświetlająca się na ekranie GERT-iego uśmiechnięta buźka jest wyrazem naszej akceptacji wobec przyszłości, która z każdym dniem staje się coraz bardziej teraźniejsza? Nie wiem, ale co do jednego mam akurat pewność: kameralny i nostalgiczny Moon to jeden z najlepszych filmów science fiction, jakie widziałem od lat.


Moon

reżyseria: Duncan Jonem
scenariusz: Nathan Parker
zdjęcia: Gary Shaw
muzyka: Clint Mansell 
grają: Sam Rockwell, Matthew Berry, Robin Chalk, Dominique McElligott 
kraj: Wielka Brytania
rok: 2009
czas trwania: 97 min
premiera: kino (USA): 12 czerwca 2009, Sony Classics, kino (Polska): 3 września 2010
Monolith




 
Artykuł ukazał się w 17. numerze pisma krakowskich filmoznawców 16mm