U progu nowego wieku twórcy nowych serii trafnie przewidzieli, że współczesny odbiorca nie potrzebuje już tylko telewizji albo tylko kina – chce zespolenia obydwu mediów. Mały ekran gwarantuje więc ciągłość i niemal nieograniczony czas na rozwijanie akcji. Kino natomiast posiada rezerwuar środków formalnych i wzorców artystycznych, które z coraz bardziej spektakularnymi skutkami przedostają się do telewizji. Trudno oprzeć się także wrażeniu, że seriale nowego typu są konstruowane na podobieństwo wielkich powieści: z zapleczem ideowym, ciekawymi postaciami drugiego planu oraz bogatym fundamentem psychologicznym. I przede wszystkim: niezliczoną ilością detali.

Mad Men wyrasta na nowego króla szczegółu. Sam tytuł serii jest słownym majstersztykiem, bo wraz z rozwojem akcji odsłania swoje kolejne znaczenie. W sensie literalnym odsyła do określenia, które przylgnęło do pracowników dużych agencji reklamowych, mających w latach 60. główne siedziby na Madison Avenue. Jednym z nich jest Donald Draper – chluba firmy  Sterling&Cooper, kierownik artystyczny zespołu i mózg najważniejszych reklamowych zleceń. Ten dyrygujący światem przedstawionym bohater to piękne, perfekcyjnie posępne, nieskazitelnie genialne uosobienie marzenia każdej kobiety o mężczyźnie idealnym, tym „jak z obrazka” bądź „z żurnala”. Kolejne rozdziały historii powoli jednak burzą to fantomowe wrażenie. Bo „mad” posiada przecież w angielskim wiele definicji – od szaleńczej pasji, przez złość, po agresję i obłąkanie. Wszystkie wymienione określenia w nieoczywisty sposób odnoszą się do głównej postaci. Matthew Weiner, twórca Rodziny Soprano, znów stworzył bowiem w jednej osobie protagonistę i antagonistę; postać intrygującą w swej wieloznaczności, której życiorys, intencje i odczucia pozostają dla widzów tajemnicą.
    
Nie tylko główny bohater to synonim zagadki.
Wszystkie postaci wydają się kryć za maskami symulowanego komfortu i pozornego ukontentowania. Co ciekawe, czasem najuczciwsze wydają się hasła i slogany reklamowe, które rażą lub śmieszą naiwną poczciwością. Ale bohatrowie serialu żyją w świecie jeszcze większych iluzji, wymyślonych uczuć oraz skrzętnie zaprojektowanych emocji. W uniwersum Mad Men naturalność wydaje się wartością nieosiągalną, a momenty rozczulające szczerością to rzadkość. Nawet śmielsze sceny miłosne mają powiew hollywoodzkiego spektaklu, z idealną garderobą i wymierzonymi pocałunkami.
    
W budowaniu tej tajemniczej, bardzo napiętej atmosfery pomaga Weinerowi jego kinofilskie oko. Mimo że słowo jest niewidocznym protagonistą serii – narzędziem pracy oraz bronią bohaterów – to właśnie gloryfikacja obrazu czyni Mad Men dziełem tak wyjątkowym i konsekwentnym. Można by się uprzeć, że serial podąża przede wszystkim ścieżką, którą wydeptał w kinie amerykańskim Douglas Sirk. Ale chyba należy uwierzyć samemu twórcy Mad Men, który odżegnuje się od jakichkolwiek porównań do dzieł mistrza melodramatu. Być może dlatego, że Sirk ironicznie stylizował uczucia; pokazywał ich powierzchowność przez, czasem histeryczną, przesadę, co znalazło swoje odbicie także w nienaturalnie perfekcyjnym dopracowaniu kadrów. Serial Weinera dostarcza widzom nieco innego rodzaju ironii – gorzkiej i posępnej, która kryje się między zdaniami oraz spojrzeniami.
    
Pod względem wizualnym Mad Men to także skrzyżowanie niemej melancholii Wong Kar-Waia ze smutną rezygnacją bijącą z obrazów Edwarda Hoopera. Do tego ostatniego twórcy Weiner zdaje się często odwoływać w kompozycji ujęć. Postaci zastygają w bezruchu, ujmowane w dalekich planach, w których dominuje nad nimi nie do końca przyjazna przestrzeń. Nastrój dystansu i niewypowiedzianego napięcia budują także tanga spojrzeń à la Hitchcock oraz inspirowane Kubrickiem ujęcia bohaterów kadrowanych niczym posągi. Serial bucha poza tym kolorystyką dekady – niektóre sceny oddychają wręcz technicolorową sztucznością, podczas gdy inne, szczególnie te we wnętrzach agencji, przypominają bardziej kadry wyjęte z kina spod znaku Nowego Hollywood.  Dodatkowo twórcy z niewyobrażalną dokładnością odtworzyli ducha epoki, z jego pięknym materialnym entouragem. Nie chodzi tylko o kostiumy i wnętrza, które czasem wręcz wgniatają w ekran niemożliwą do opisania autentycznością. Z pomocą statycznych ujęć i skupieniu kamery na aktorze (ale bez zastosowania zbliżeń) Weiner potrafił także spreparować atmosferę cichej, nieuświadomionej jeszcze rebelii. Kobiety pod starannymi makijażami i olśniewającymi strojami kryją przecież marzenie o posiadaniu pragnień bardziej wzniosłych niż nowe pończochy czy przygotowanie dobrej kolacji dla męża.
    
W portretach mężczyzn Weiner także zawarł niewidoczną na pierwszy rzut oka, ale jakże głęboką, rysę. Przeciwstawne pragnienia – umiłowanie władzy i komfortu przy jednoczesnej chęci ucieczki od pustego życia w świecie pozorów – sprawiają, że mężczyźni nie potrafią być szczęśliwi. Te zwalczające się pokusy charakteryzowały dekadę lat 60. Amerykański pisarz Richard Yates w Drodze do szczęścia odnosi się do tego samego konfliktu potrzeb na przykładzie młodego małżeństwa. April i Frank nie chcą przyznać się przed sobą, że nie o tak szczegółowo rozplanowanej egzystencji marzyli. Kiedy już zdemontują to kłamstwo, planując przeprowadzkę do Paryża, do mężczyzny dojdzie, że nie chce żyć inaczej. Nauczył się bowiem funkcjonować w schludnej bańce, którą sam stworzył. I tak też dzieje się z męskimi bohaterami Mad Men: kpią z amerykańskiego snu, zarabiając pieniądze na jego nadmuchiwaniu, ale jednocześnie sami nie potrafią się z niego wybudzić. Wydaje się więc, ze serial rejestruje ważny dla współczesnych społeczeństw proces: rozpoczynający się kryzys męskości. Bohaterowie pozornie mają wszystko – świetne prace, piękne żony, mądre dzieci. Wydają się jednak wywłaszczeni z siebie.
    
Serialowi udaje się więc być trafną i wciąż aktualną refleksją na temat najważniejszych zmian społeczno-kulturowych ubiegłego wieku. Ale to nie wszystko: z powodzeniem tłumaczy też wydarzenia, które miały największy wpływ na współczesną sytuację Stanów Zjednoczonych. Wspomnienia głównego bohatera odsyłają widzów do czasów wielkiego kryzysu i II wojny światowej. Don to przecież reprezentant pokolenia Amerykanów, którzy uczestniczyli kolejno w najważniejszych, ale i najtrudniejszych dla kraju momentach. Wszystkie te warstwy wspólnie składają się na udaną i przenikliwa próbę diagnozy amerykańskiej (czy tylko?) tożsamości. Tożsamości poszarpanej, zagubionej, jednocześnie zmuszanej i przyzwyczajonej do (pozornego tylko) spokoju. Bo Don Draper może i zna się na reklamie; może i potrafi uwieść każdą kobietę. Ale z pewnością nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, kim jest.



Artykuł ukazał się w 17. numerze pisma krakowskich filmoznawców 16mm