Jak zmieniałam zdanie to zbiór esejów, recenzji, szkiców biograficznych czy fabularnych zapisów podróży. Zarówno w tekstach osobistych, jak i tych dotyczących kultury (choć wysoce ryzykowne wydaje mi się to rozróżnienie), niezwykle mocno wyczuwalne są obecność (to znaczy to, co nazwać można obecnością autora w tekście), styl, humor, czy wreszcie charakter Zadie Smith. Autorka  łączy teksty w pięć nierównych rozmiarem grup – podział ten nie oznacza jednak radykalnych zmian perspektywy w każdej z części książki. To raczej pola, które tworzy na swój i czytelnika użytek, wskazując na ich dominantę tematyczną czy też doświadczeniową. I tak mamy: Czytanie (pozornie najmniej zaskakujące), Bycie (bycie), Patrzenie (filmy, ale nie tylko), Czucie (historie rodzinne) i Pamiętanie (rzecz poświęcona nieprzełożonemu dotąd na język polski, tragicznie zmarłemu amerykańskiemu pisarzowi – Davidowi Fosterowi Wallace’owi). Wszystkie te tytuły – wyjątkowo zwraca uwagę forma gramatyczna – są rzeczownikami odczasownikowymi. Wydaje się, że wskazuje to na coś bardzo istotnego – pewną stałość czynności, ich procesualność, rozciągłość w czasie, stałą obecność w codziennym krajobrazie piszącej. Nie jest to przecież apodyktyczne i oschłe „czytać” czy „patrzeć” (jeszcze lepiej widać to chyba w oryginalnej angielskiej wersji językowej). Nie są to bowiem stany, w których się znajduje, czy czynności, które wykonuje incydentalnie i okazjonalnie. To pewna typologia doświadczenia, próba  systematyki istotnych czy może najistotniejszych aktywności.

Nie ukrywam, że najbardziej interesujące były dla mnie eseje dotyczące literatury. Odsłaniają nieco pisarskie zaplecze, opowiadając, co – i to wydaje mi się najwspanialsze w całej książce Smith – ją zachwyca (tak, zachwyca – nie „wydaje się ciekawe”, nie „jest interesujące”), co ostatecznie rozczarowało, a do czego przekonała się i co doceniła, mimo początkowej powściągliwości. Czas na garść konkretów. W pierwszym tekście Co znaczy słowo soulful? czytamy o książce Zory Neale Hurston Their Eyes Were Watching God, którą poleciła czternastoletniej Zadie Smith jej matka. Mimo wielkich początkowo oporów po jej przeczytaniu musiała wiele: Musiałam przyznać, iż aforyzmy mają niekiedy moc. Musiałam pożegnać się z ideą, że Keats posiada monopol na liryzm. (…) A przede wszystkim musiałam pożegnać się z obiekcjami wobec kobiecych perypetii miłosnych. Wszystko to jest efektem dziwnego objawienia, bo w takich kategoriach byłabym skłonna to rozpatrywać: Zadie Smith odkryła, jak bardzo istotne jest dla niej nieneutralne spojrzenie czarnoskórej autorki, przed którym tak się broniła, jak wielkie uczucia w niej wzbudziła i jak trudno jej konwencjonalnie wyrazić swoje refleksje na ten temat. Wyjaśnia też Smith przy okazji, bardzo trafnie, bardzo błyskotliwie, jaka jest na przykład różnica pomiędzy czytelnikami czarnoskórymi i białymi, którzy utożsamiają się z nimi [bohaterami książek] tylko na najwyższym egzystencjalnym poziomie.
Smith, nie bez pewnego początkowego zawstydzenia, mówi o tym, jak wyjątkowa jest dla niej ta książka nie tylko z powodu niezwykłej „czarnokobiecości” w pisarstwie Hurston, ale także z powodu tego, co spowodowała: Ona pozwala mi mówić takie rzeczy, jakich normalnie bym nie powiedziała. Na przykład „Ona jest moją siostrą i ją kocham”. Prostoduszna empatia? Skądże, recenzencka odwaga pierwszej próby.

Po bardzo interesującym, zabawnym tekście poświęconym E. M. Forsterowi, a właściwie jego wyjątkowości, znajduje się jeden z najciekawszych może (omijam już nie tak efektowny tekst pt. „Miasteczko Middlemarch” i my wszyscy) esejów: Ponowne czytanie Barthes’a i Nabokowa. Z jednej strony wiele miejsca zajmują małe konfesje Zadie Smith, gdy pisze o tym, jak ochoczo przyjęła Śmierć autora Barthes’a (Barthes był moim ulubieńcem, zarówno ze względu na swoją względną przystępność, jak i nieograniczoną władzę, jaką zdawał się składać u moich stóp), aby potem zrezygnować z tej perspektywy. I tu na scenę Smith wprowadza despotycznego i demonicznego w optyce poststrukturalistów Autora – Nabokowa, który miażdży swoją praktyką pisarską (a może wręcz – idźmy tym tropem – autorską) pomysły francuskiej krytyki. Czytamy o nim: w jego domu trzeba mieszkać tak, jak on sobie życzy. Albo: jedynym idealnym mieszkańcem domu, który zbudował Nabokow, jest sam Nabokow. Chciałoby się nonszalancko rzucić: i cóż z tego, skoro i tak ją zachwyca? W tym rzecz – zachwyca ją wielokrotnie, mimo problematyczności, mimo swoistego poniżenia, mimo niezbyt wygodnej pozycji czytelniczej. Brzmi znajomo?

Dalej jest interesująco o Franzu Kafce – na zachętę fragment: „u Kafki prawie zawsze jest za późno”. Kiedy skończyłam, z drugiego końca sali podbiegła do mnie żwawa pani po dziewięćdziesiątce i pociągnęła mnie za rękaw. „Ale pani nie ma racji! – powiedziała z silnym kontynentalnym akcentem. – Znałam pana Kafkę w Pradze, on się n i g d y nie spóźniał”. Później czeka czytelnika już tylko (a szkoda!) pełny wnikliwych analiz i diagnoz esej Dwie powieści – o utworach Josepha O’Neilla i Toma McCarthy’ego. Koniec pisania o czytaniu, czas na pisanie o pisaniu. Z przerwami na czytanie.

W Sztuczkach warsztatowych Zadie Smith właściwie pokazuje nam swoje biurko, swoje regały, opisuje swoje wrażenia z pisania, z tego, co dzieje się z jej wyobraźnią, gdy nie może przebrnąć do kolejnej części pisanego utworu, co czyta, kiedy pisze, co pisze, kiedy czyta. Pisze więc o swoim świecie, ale i o Cudzych światach, z których czerpie pełnymi garściami. W połowie powieści świadomość i wyobraźnia Smith szaleją: kiedy nie istnieje nic oprócz twojej książki i nawet, kiedy żona mówi ci, że sypia z twoim bratem, jej twarz staje się gigantycznym myślnikiem, ramiona nawiasami, a ty zastanawiasz się, czy „gmerać” brzmi lepiej niż „przeszukiwać”. Połowa powieści to stan umysłu. A potem – to wielka śmiałość, jak sądzę, nawet w naszych karnawałowych czasach – opowiada o tym, jak wielką ulgę i szczęście przynosi zakończenie powieści, i jak ostatnim razem po ostatecznym zakończeniu pracy upiła się, leżała na chodniku w swoim ogródku, płakała, a na dodatek był słoneczny jesienny dzień i wszędzie leżały jabłka przejrzałe i śmierdzące.  

Dalej czytamy relację z przejmującej (jednak raczej autorkę niż czytelnika) wyprawy do Liberii, którą opisuje w formie dziennikowych relacji, w dość reportażowym ujęciu. Zatrważająca sytuacja kraju, szalejące choroby, korupcja są głównymi bohaterami tekstu, zaraz obok dzieci, które zmuszono do rozmowy z dziennikarzami, czy przypadkowych postaci wymieniających opinie na temat stanu kraju. Cytuje Smith na przykład taką wypowiedź: Liberyjczyk: Proszę, nie przejmuj się malarią – my tu, w Liberii, ciągle na nią chorujemy. Przyrzekam, że jesteśmy do tego przyzwyczajeni! Komentuje ją we właściwy sobie sposób: Historia Liberii to szereg eleganckich wariacji na temat tej rozmowy. Nie sposób nie odnieść jednak wrażenia, że albo forma jest zbyt krótka, aby mogła być przekonująca czy przejmująca, albo reportażowy styl nie jest najlepszy u Zadie Smith. Jest to bowiem tekst ciekawy, ale dość przeciętny. W tej części znajdziemy jeszcze szkic o różnych językach i „języku Obamy”. I znów – ciekawy, ale niezbyt odkrywczy, niezbyt porywający.

Hepburn i Garbo
to opowiadanie o wizualnej fascynacji postaciami, próba analizy fenomenu twarzy, charyzmy i wreszcie rozważania własnych uczuć. Mówi Smith kolejny raz wprost, tym razem o Katherine Hepburn: Byłam jej wyznawczynią od dziecka. Momenty sentymentalnej egzaltacji równoważy trafnymi – a przecież trudno interesująco o tym pisać po Mitologiach Barthes’a – spostrzeżeniami: Za dwadzieścia lat nikt nie będzie się musiał upominać o obchody setnej rocznicy urodzin Marilyn Monroe, z jej figurą klepsydry, z jej blond zmysłowością. W przypadku Garbo jest inaczej: ją trzeba uzasadnić. Technika filmowa, którą wzbogacono o warstwę dźwiękową, nie była łaskawa dla Garbo – aktorka nie pasowała do takiego filmu, nie odnalazła się w nim. Chciała być sama. (…) Mogła być albo mitem, albo nikim.

Bardziej interesujące niż refleksje o Viscontim wydają mi się recenzje filmów mainstreamowych (romans z popkulturą i tym razem dobrze wpływa na kształt całości). Zdarzają się i demaskacje, jak w przypadku kulturowych nadużyć w Wyznaniach gejszy, i wyjątkowo trafne skojarzenia, jak o Joaquinie Phoenixie w Spacerze po linie. A niech to, warto zacytować: Nie da się ukryć, że kiedy jest oblany wodą lub potem (a często jest) i wypełnia ekran swoją zwalistą sylwetką, ma w sobie coś starotestamentowego. Wygląda jakby się ze sobą zmagał – byłby dobry w roli Abrahama. W roli Johnny’ego Casha jest idealny. Smith nie boi się swoich skojarzeń, nie boi się nimi dzielić, nie stara się za wszelką cenę epatować swoim kapitałem kulturowym, nurzając się wyłącznie w subtelnych i zniuansowanych rozpoznaniach. Wydaje się, że, nawet jeśli robi to na zamówienie, pop jest jej tak samo potrzebny, jak literatura piękna.

Takie teksty mogą wydać się dziwne w jednym tomie z opowiadaniem o Liberii. Jest to jednak, jak mi się wydaje, niebywale autentyczne ukazanie różnorodności doświadczeń kulturowych – od tych najbardziej komercyjnych produkcji („Komedia romantyczna” to najgorszy film, jaki w życiu widziałam), przez elitarnego Nabokowa czy dostrzegania kulturowej wspólnoty z czarnoskórą pisarką, po spojrzenie na inną rzeczywistość kulturową i społeczną. Do tego dodaje jeszcze autorka serię tekstów osobistych, w dużej mierze dotyczących jej ojca – czytelnik otrzymuje nawet rodzinną fotografię, skomentowaną przez Smith w zastanawiająco przejmujący sposób: No nic, stało się. Oto ja i mój tata podczas jednych z minionych świąt. Ja mam pięć lat, a on jest za stary na to, aby mieć pięcioletnią córkę. W kolejnych tekstach z czułością pisze autorka o swojej rodzinie, zwłaszcza o tym, jak namawia ojca do spisywania wspomnień wojennych. Zdarza jej się w tej sytuacji grać ostro, być nieustępliwą i niemal apodyktyczną, wszystko to jednak owocuje ciekawym opowiadaniem, sprawiającym wrażenie, jakby było niemal wyjęte ze staromodnej kroniki rodzinnej, w której notuje się  najważniejsze wydarzenia. Z tą jednak różnicą, że rzecz dotyczy doświadczeń wojennych ojca. Nie buduje jednak Smith modelu ojca-weterana. Zajmuje ją bowiem również fascynacja ojca komediami brytyjskimi, której poświęca w dużej mierze Śmiech z offu, może także z powodu własnych wspomnień (Skecz o martwej papudze znaliśmy na pamięć).  

O ostatnim, ciekawym i poruszającym chwilami tekście na temat Davida Fostera Wallace’a, bardzo trudno napisać cokolwiek w kilku zdaniach. Nie podejmę ryzyka i pozostawię go bez komentarza, mówiąc jedynie, co może być także podsumowaniem całego tekstu, że warto czytać go nie tylko jako opinię o pisarzu czy jego książkach, ale także jako pewien manifest twórczy Zadie Smith. Z niebywałą odwagą prezentuje ona swoje zdanie, czyni przedmiotem zainteresowania konkretne teksty, nie boi się wyznać własnych ograniczeń, uwikłań czy przekonań politycznych. Nawet jeśli momentami teksty mogą być mniej ciekawe czy mniej porywające, całość jest propozycją (krytycznoliteracką przede wszystkim) ze wszech miar interesującą i inspirującą.


Zadie Smith, Jak zmieniałam zdanie. Eseje okolicznościowe
przeł. Agnieszka Pokojska
Znak, 2010