Wszyscy ci ludzie tworzą wzruszająco prosty i dramatyczny świat opowiadań Marka Adamkowicza rozgrywających się w wielokulturowej scenerii Gdańska i okolic na przestrzeni niemalże wieku.

AUTOR, AUTOR

Marek Adamkowicz
– z urodzenia gdańszczanin. Dziennikarz, publicysta, prozaik. W latach 2005–2008 sekretarz miesięcznika „Pomerania”, obecnie redaktor „Polski. Dziennika Bałtyckiego”. Dwukrotny laureat Ogólnopolskiego Konkursu Prozatorskiego im. Jana Drzeżdżona, zwycięzca konkursu na najlepsze opowiadanie kryminalne o Gdańsku, stypendysta Funduszu im. Izabelli Trojanowskiej dla dziennikarzy zajmujących się tematyką regionalną. Publikował w „Pomeranii”, „Latarni Morskiej” oraz w zbiorze Tajemnica Neptuna. Szepty są jego debiutem książkowym.  


FRAGMENT KSIĄŻKI


Droga do Kahlbude


Pod płozą zgrzytnęło – krótko, ostro, mrowiąc nieprzyjemnie plecy. Edwin przestraszył się i odruchowo spuścił nogi na ziemię. Sanki szarpnęły raz i drugi, stając w poprzek trasy, a jemu nie pozostało nic innego, jak zezłościć się na niepotrzebne hamowanie. Do końca stoku pozostał wprawdzie jeszcze spory kawałek, jednak nie na tyle długi, by rozpędzić się i dostatecznie dobrze odbić od muldy na dole.
Przez chwilę zastanawiał się, co teraz ma zrobić? Nadal miał ochotę zjeżdżać, ale zaczynało już zmierzchać i czuł, że spływa na niego zmęczenie. To dzisiejsze i to z wczorajszego popołudnia, które spędził na przygotowywaniu toru. Wytyczał trasę, odgarniał śnieg, profilował skocznię. Musiała gwarantować emocje, więc zrobił ją całkiem sporą. Kiedy z niej wylatywał, serce podchodziło do gardła. Przy lądowaniu, żeby go nie zgubić, mocno zaciskał zęby.
„Na dzisiaj wystarczy” – postanowił wreszcie. Zobaczy tylko, na co najechał, i wróci do domu.
Zasapany cofnął się w stronę szczytu. Ze śniegu, w miejscu, gdzie przed chwilą zgrzytnęło, wystawało szkło – szyjka butelki ze zwisającym na drucie porcelanowym kapslem. Podobne flaszki Edwin widywał często. Sprzedawano w nich piwo, w którym lubował się jego ojciec. Przez owo zamiłowanie do alkoholu włosy matki już dawno temu zasrebrzyły się kosmykami przedwczesnej siwizny.
– Myślisz, że jak się napijesz, to świat będzie bardziej kolorowy? – utyskiwała na ojca, gdy ten podchmielony przekraczał próg domu.
Chłopiec nie bardzo potrafił zrozumieć zależność między piwem a kolorami. Jemu kojarzyło się ono zupełnie inaczej – z zapachem potu, sfermentowanego słodu, z obrzydliwością. Swego czasu postanowił osobiście sprawdzić, jak smakuje piwo i opróżnił ukradkiem całą butelkę. Zemdliło go natychmiast. Natrętne łaskotanie w gardle kazało natychmiast wybiec na podwórko. Zwymiotował za węgłem.
Matka bez trudu odgadła powód nagłej niemocy, jednak ojcu niczego nie zdradziła.
– Przyrzeknij, synku, że więcej nie będziesz tego robił – zażądała i Edwin obiecał bez szemrania.
Nawet bez nalegań matki nie miał zamiaru powtarzać eksperymentu. Po tamtej przygodzie przeleżał w łóżku cały boży dzień. Bolała go głowa, paliły oczy, wirował pobielany sufit. Był pewien, że nieprędko pomyśli o podobnym głupstwie.
Pęknięte szkło… Podniósł je i przybliżył do oka, nakierowując wprost na gasnącą plamkę słońca. To wystarczyło, by styczniowa szarość rozpłynęła się, ustępując miejsca zieloności wiosny. Zielony był śnieg, bezlistne drzewa na wzgórzach za jeziorem, droga do Kahlbude, idący nią ludzie. Ile czasu potrzeba, by świat stał się taki naprawdę? Trzy, może cztery miesiące – rachował.
Opuścił rękę i od razu powróciła szarość.
Ostatni raz zjechał z górki, nie celując już w skocznię. Zatoczył na dole efektowną pętlę i nawinąwszy na nadgarstek sznurek od sanek, ruszył poboczem drogi.
Z naprzeciwka podążali ludzie, których dopiero co obserwował przez szkiełko. Wtedy, z daleka, byli jedynie ciemnymi punkcikami, które przelewały się przez przejazd kolejowy i dochodziły do żółtawego budynku szkoły. Edwin pomyślał, że są to ci, o których niedawno opowiadał sąsiad, masarz Reinke.
Odwiedził ich dom parę dni temu. Przywitał się z matką, zamienił kilka słów na temat ojca.
–  Tak, tak. Wiem, walczy na Węgrzech… – mówił trzymając ją za rękę.
Patrzył w jej oczy śmiało, pytał czy mąż dawał znak życia.
– Nie. Dawno nie pisał – odparła.
Kiedy Reinke zobaczył kręcącego się po izbie chłopca, kazał mu, by schował się w pokoju i zamknął za sobą drzwi. Przytłumiły one głosy na tyle, że można z nich było wyłowić jedynie pojedyncze słowa:
– Uważaj, Elis... ze Stutthof... Sami kryminaliści.
O nieoczekiwaną wizytę sąsiada mały zagadnął przy kolacji. Chciał się czegoś dowiedzieć o nadchodzących zbrodniarzach, ale matka odpowiadała wyjątkowo pokrętnie. W końcu skarciła syna za niepotrzebną wścibskość.
– Lepiej, żebyś nie chodził w stronę Lappin – stwierdziła wreszcie.
Edwin nie odezwał się. Pod Lappin było przecież jego ulubione miejsce do zjeżdżania. Długi, łagodny stok bez krzaków. Będzie tam chodził choćby nie wiadomo co. Na swoją górkę wymknął się wczoraj, powrócił tam dzisiaj – do tej pory nie stało się nic złego.
No, chyba że ci straszni ludzie…
Otuleni w łachmany albo w obskurnych pasiakach, z trudem posuwali się zaśnieżoną drogą. Zresztą niewielu miało buty – większość klekotała drewniakami. Tych, którzy nie nadążali popędzano krzykiem, szturchaniem, szczuto prowadzonymi na smyczy psami.
Dostało się też Edwinowi.
–  Zmykaj! – krzyknął na niego jeden z wachmanów.
Chłopak nie zareagował. Szeroko otwartymi oczami przypatrywał się mijającym go ludziom. Przechodzili w równym rytmie chodaków: klap, klap, klap… W swej masie wszyscy wydawali się podobni – korowód wychudzonych, kościstych postaci, o zmęczonych, wręcz wyczerpanych twarzach.
Skąd się wzięło tylu żebraków i do tego prowadzonych pod eskortą? – chciał kogoś zapytać, ale nagle jakaś siła poderwała go do góry. Leciał nie za długo i nie za daleko. Krócej niż na sankach, jednak bardziej boleśnie. Zarył w zlodowaciałość przydrożnego rowu. Na usta wystąpiła słodko-słona krew.
– Jazda, powiedziałem! – ryknął strażnik.
Prężył się nad Edwinem, jakby cios, który wymierzył, sprawił mu satysfakcję. Oblepiony śniegiem dzieciak podniósł się i uciekł, zostawiając sanki na drodze.
Do domu dotarł w zupełnych ciemnościach. Chciał wślizgnąć się niezauważony, lecz w kuchni natrafił na matkę. Siedziała przy stole z głową wspartą na dłoni. Była zmartwiona.
– Tak cię prosiłam, żebyś nigdzie się nie włóczył – powiedziała na widok jego poranionych ust i policzków.
Zdjął płaszczyk. Kobieta ruszyła się, by postawić na platę garnek z wodą. Podgrzaną nalała do emaliowanej miski, potem sięgnęła po czystą ścierkę. Edwin nabrał wody w dłonie i przemył twarz. Piekła od mrozu i zadrapań. Nie wytrzymał. Syknął przez zęby, a spływające z policzków strużki zaróżowiły miskę.
– Myślisz, że jak nie ma ojca, to możesz robić, co chcesz? – matce zebrało się na pretensje – Nie możesz z tymi sankami trochę poczekać? Przynajmniej dopóki nie skończą przeprowadzać tych...
Urwała. Odwróciła spojrzenie i zabrała się za krojenie chleba. Cienką pajdę posmarowała bladym masłem.
– Powiedz, mamo, co to za ludzie? – mały zagadnął nieśmiało. Podniósł kubek z mlekiem i ugryzł kromkę. – Ci ze Stutthof…
– Nie wiem – głos był cichy, ledwie słyszalny.
Nie chciała niczego tłumaczyć. Wyszła do sąsiedniego pokoju, nim mały zdążył zauważyć jej łzy. Kolację dokończył w samotności.
Noc, która nadeszła, była mroźna jak kilka poprzednich. Na szybach pojawiły się lodowe liszaje, które w świetle lampy układały się w fantastyczne kształty – w liście osiki, może lipy, w pociągłe smugi, przeplatane ściegiem grubszych i cieńszych żyłek. Naftowy blask ożywiał je, a one tańczyły beztrosko, nie robiąc sobie nic z wojny, panoszącej się biedy, z ludzi – zwłaszcza takich jak ci, którzy dzisiaj przeszli przez Kahlbude.

Edwin przyłożył palec do zmrożonej szyby. Zebrała się pod nim wielka, błyszcząca kropla, która rzeźbiąc zygzakowaty ślad powędrowała ku parapetowi. Po drugiej stronie okna, w nieprzeniknionej ciemności, zalegał spokój.
Odzyskać sanki – ta jedna myśl męczyła chłopaka aż po świt. Matka nie zauważyła wprawdzie ich braku, jednak w Edwinie pozostał strach przed ojcem. Jeśli wróci z wojska i dowie się, że ich nie ma, spierze go na kwaśne jabłko. To pewne jak amen w pacierzu. Nic nie pomoże tłumaczenie, że zgubił sanki przez jakiegoś wachmana.
– Trzeba było nie łazić tam, gdzie ciebie nie chcą – powie wtedy ojciec i wyciągnie pytę. Nie będzie żadnego zmiłuj.
Dręczony przez własne wyobrażenia, Edwin ledwo wytrzymał do świtu. Gdy tylko zaczęło robić się jaśniej, wybiegł z domu, rzucając w otwarte drzwi: „Będę niedaleko!”, a matka nie zdążyła zareagować.
Do Kahlbude popędził okrężną drogą – nie wydeptaną ścieżką, lecz przez sosnowy zagajnik. Chciał dopaść go jak najszybciej, skryć się za iglastą kurtyną, gdzie będzie niewidoczny. Nawet na moment nie zwolnił tempa, chociaż przy każdym kroku nogi rozjeżdżały się lub zapadały w zleżałych zaspach. Zatrzymał się dopiero w młodniaku.. Zgięty wpół łapał głęboko oddech.

Dróżkę przez las lubił jak żadną inną. Wybierał ją dla drzew, śpiewu ptaków, dla zapachu wilgotnego runa. Przede wszystkim jednak dla wspomnień o ojcu. Przecież całkiem niedawno – rok, dwa lata temu – właśnie tutaj zaczynały się ich wspólne wyprawy na grzyby albo nad jezioro. Przed zimą ciągali po nierównościach zagajnika wózek z chrustem, wypełniając przy tym czas opowiadaniem niestworzonych historii. Czasem ich śmiech docierał echem aż do chałupy. Matka wiedziała wtedy, że się zbliżają i może już nakrywać do stołu.
Teraz nie było słychać nawet zetlałego echa tamtych rozmów. Cisza i śnieg zmieniły dosłownie wszystko. Znikła ścieżka, pniaki na porębie, wielkie kamienie, na które lubili się wdrapywać. Niezmienny był tylko szałas z zapadłym dachem. Czerniał na tle śniegu w oczekiwaniu na leśnych robotników.
Przesiadywali w nim jeszcze minionej jesieni. Sami znajomi ojca. Ogorzali, o zaciętym spojrzeniu i dłoniach jak u olbrzyma. Z tymi chłopami nie było z nimi żartów. Wszystko rozstrzygali za pomocą pięści.
Edwinowi wydawało się, że w powietrzu wciąż jeszcze unosi się zapach ogniska i konserw, którymi go częstowali.
– Ty chyba jesteś od Klausa? – zagadnął któryś z mężczyzn. – Co słychać u niego? – podsunął chłopcu nabity na ostrze noża kawałek mięsa, grubiańskim żartem proponując też sznapsa.
– W wojsku – mały z wyszukaną elegancją zdjął dwoma palcami poczęstunek. – A was czemu nie wzięli?
– Nie te oczy, nie te lata – mężczyzna uśmiechnął się. – Człowiek w czołg by już nie trafił, a co dopiero w bolszewika.
Od tamtej pory Edwin tu nie zaglądał. Nie chciał żadnych pytań, bo chciał kłopotów. Kiedy się pytają, trzeba odpowiadać, nawet gdy nic się nie wie.
Dzisiaj zdecydował się przyjść na polanę, bo miał pewność, że nie spotka nikogo. Robotnicy odeszli wraz z pierwszymi śniegami.
Zbliżając się do szałasu Edwin, ku własnemu zdziwieniu, zauważył jednak wydeptane ślady. Były świeże, nieprzyprószone świeżym śniegiem.
– Jest tam kto? – zawołał w stronę szałasu i od razu poczuł się nieswojo. Głupio przecież było krzyczeć tak niepotrzebnie.
Ostrożnie zrobił krok, przystanął, ale właśnie wtedy, w środku, pod zapadłym dachem, coś się poruszyło. Chłopak pochylił się. Jego spojrzenie wyłowiło z półcienia inne, równie przestraszone. W szałasie leżał człowiek. Szarawy pasiak zdradzał, że to jeden z tych, których widział na drodze do wioski.
Tylko nie uciekaj! – nakazał sobie, choć i bez tego był jak sparaliżowany.
Skryta pod uschłymi gałęziami postać wsparła się na łokciu i przyłożyła palec do ust. Przez chwilę patrzyła w napięciu na dzieciaka. Z wnętrza wypłynęło krępujące pytanie:
–  Masz może chleb...? Chleb…
Nie, Edwin nie miał przy sobie nic do jedzenia. Przecież na dwór wyszedł tylko na chwilę, poszukać sanek.
– Tylko kawałek chleba... – mężczyzna odezwał się ni to po niemiecku, ni po polsku.
Chłopcu wydało się, że jest to mowa ludzi, którzy niegdyś przyjeżdżali do Kahlbude z drugiej strony granicy, z Polski.
– Chociaż sznytkę... – nalegał.  
W dłoni nieznajomego zamigotał słoneczny refleks.
– To wszystko co mam – wyciągnął rękę. – Ja muszę do swoich, do Hopowa.
Edwin przysunął się i dopiero teraz rozpoznał przedmiot – metalową tabakierkę.
„Wezmę dla ojca. Spodoba się mu na pewno” – pomyślał.
Już, już miał ją chwycić, ale w ostatniej chwili zrezygnował. Niech to będzie nagroda za pomoc. Zabierze pudełeczko jak wróci.
– Przyniosę coś do jedzenia. Zaraz… –  obiecał.
Do domu szedł spiesznie, ale nie próbując już biegać. Wystarczająco zmęczył się o poranku.
Stojącą na werandzie matkę dostrzegł zanim minął ogrodzenie podwórza. Wypatrywała go zza firanki.
– Znowu byłeś w Lappin – załamała ręce. – Przecież prosiłam…
Chciał zaprotestować, lecz żadne słowo nie przeszło mu przez gardło. Zresztą i tak by nie uwierzyła, że nie był ani w Lappin, ani w Kahlbude.
– Powtarzam ci jeszcze raz, synku! – jej głos był wyjątkowo ostry. – Lappin to nie jest teraz najlepsze miejsce dla ciebie!
– Yhmm... – Edwin przytaknął i zabrał się za szukanie jedzenia.
Zszedł do piwnicy. Z wyściełanej sianem skrzynki wziął dwa jabłka i wsunął je do kieszeni płaszczyka. Dołożył kilka kartofli. „Tamten” upiecze je sobie, jak robił to zawsze ojciec albo leśni robotnicy. Brakowało jedynie chleba.
„Na pewno jest w kuchni, tylko co powiedzieć matce – myślał gorączkowo. – Raczej nie będzie zadowolona, jak ją o niego poproszę. Może gdybym bardzo poprosił, jakoś wytłumaczył…”.
Matka czekała na niego u góry. Stała w nieodłącznym fartuchu i chustce zawiązanej na czole. Przyglądała się badawczo. Kiedy zauważyła wypchane kieszenie, Edwin zrozumiał, że nie ma już odwrotu.
Podszedł do niej wolno, dotknął szorstkiej, spracowanej ponad miarę dłoni. Kciukiem pogładził jej wierzch. Kobieta położyła drugą rękę na głowie syna i zagłębiwszy palce we włosach, masowała je przyjemnie. Ta odrobina czułości uświadomiła chłopakowi, jak dawno nie okazywała mu czułości. Mimowolnie przytulił się do jej piersi. Zdawały się przygniecione wielkim ciężarem; nie było czuć, że oddychają.
– Dasz mi, mamo, kawałek chleba? – Edwin spojrzał matce w oczy.
– Chleba?
– Tak, ale tylko kawałek.
Kobieta ujęła w dłonie twarz syna.
– Chcesz go dla siebie czy dla kogoś?
Edwin został przyparty do muru. Nigdy nie zabierał jedzenia na dwór, dlaczegóż więc tym razem miałoby być inaczej. Zdecydował, że nie będzie kłamał bezsensownie. Powie prawdę:
– Dla kogoś… Naprawdę muszę… Przyrzekłem…
– Dla tych ze Stutthof, prawda? – matka nie dawała spokoju.
– Tak, mamo… – przyznał.
Puściła chłopca. Jej myśli uciekły w przeszłość, do pierwszego września sprzed sześciu lat. Żandarmi zabrało wtedy polskich kolejarzy ze stacji w Kahlbude. Później znikli również Polacy z Prangenau i innych miejscowości. Chodziły słuchy, że wszyscy trafili do Stutthof. Wbrew temu, co opowiadał Reinke, kobieta nie wierzyła, że byli przestępcami. Wielu z nich znała przecież z kościoła.
Na myśl, że wśród przechodzących przez wioskę są tamci ludzie, poczuła ukłucie w sercu. Wyjęła ze spiżarki bochenek, przekroiła na pół. Jedną część zawiązała w lnianą serwetę.
– Weź! – rozkazała.
Chłopak chwycił tobołek, krzyknął „dziękuję” i rzucił się w stronę drzwi. Podniesionym: „Edwin! Edwin! Zaczekaj!” matka zdążyła zatrzymać go w progu. Obrócił się. Dała mu trzy duże cebule.
– Masz jeszcze to – powiedziała. – Tylko zaraz wracaj!
Trzasnął drzwiami i zeskoczył ze stopni werandy. Dygotanie szybek w przybudówce zlało się pogłosem, który wybrzmiewał od strony zagajnika. Przypominał puknięcie jak przy wyciąganiu z butelki zassanego korka. Nie było w nim nic szczególnego, jednak chłopak zaniepokoił się. Pobiegł jakby nagle przybyło mu sił, jakby miał więcej niż tylko dziesięć lat. Na polanę wpadł zziajany, omal nie potrąciwszy stojącego przed szałasem wachmana.
– A ty czego tu? – strażnik zdjął z ramienia karabin.
- Ja... tylko… – Edwin szukał słów wytłumaczenia.
Nim zdążył coś wymyślić, usłyszał szorstkie: „zjeżdżaj, szczeniaku!”
Zbierało się mu na płacz. Przecież specjalnie wracał do domu – po chleb, jabłka. Po kartofle, które na ognisku… jak ojciec, jak robotnicy…
– Zjeżdżaj, bo zastrzelę – mężczyzna zrepetował broń. Suche szczeknięcie mausera odbiło się od ściany lasu.
Tym razem małemu nie trzeba było powtarzać. Odszedł, zerkając od czasu do czasu przez  ramię, czy strażnik jeszcze na niego patrzy. Kiedy nabrał pewności, że nie, skulił się pod sosenkami.
„Nie odpuszczę!” – w Edwina wstąpiła zadziorność. Wraz z nią pojawił się plan: podkradnie się do szałasu i zobaczy co z człowiekiem, który go prosił o jedzenie.
Położył się na śniegu. Wypchane kieszenie uwierały, ale poradził sobie z nimi. Przekręcił je na boki i zaczął się czołgać.
Sunął bardzo wolno. Każdy zostawiony w tyle pieniek zdawał się największą premią, każde  spojrzenie wachmana, którego uniknął – uśmiechem losu. Nie chciał jednak sprawdzać, jak wiele ma fartu; gdy usłyszał ciężkie brodzenie w śniegu, przywarł do ziemi i tylko odsunął gałązki drzewka, żeby się zorientować w sytuacji.
Obok wachmana stał Reinke. W nasuniętej nisko czapce i płaszczu z futrzanym kołnierzem przypominał baśniowego stracha. Był jednak bardziej ludzki – wyjął zza pazuchy papierosy. Zapalił ze strażnikiem.
– No i po kłopocie – wachman z zadowoleniem zaciągnął się dymem.
Masarz uśmiechnął się.
– Cieszę się, że mogłem pomóc – odpowiedział z nienaturalnym pozorem skromności. – Zresztą porządek musi być! Inaczej będziemy mieli anarchię.
Mężczyźni wymienili niezobowiązujące uwagi na temat mrozu i uciążliwości służby w Stutthof. Potem wyrzucili niedopałki.
– Reszta należy już do was – wachman podał na pożegnanie rękę.
– Tak jest… Zrobimy z tym porządek – zapewnił Reinke.
Edwinowi wydawało się, że sąsiad wspomniał coś jeszcze o grabarzu z Prangenau, ale tego nie był już pewien.
Chciał dostać się do szałasu. Rozważał, czy po prostu nie wyjść z ukrycia, jednak za bardzo bał się Reinkego. Nie wierzył mu. Wolał wyczekać, aż tamten pójdzie. Tymczasem cierpliwość z ciągnących się w nieskończoność minut drażniła go coraz bardziej. Podobnie jak woda z topniejącego pod nim śniegu, która przeniknęła ubranie, przyprawiając o niezdrowe dreszcze. Dłużej już nie wytrzyma. Zaczął odsuwać się do tyłu. Przyjdzie później – zdecydował.
Do lasku wrócił przed zmierzchem. Przemykał skrajem zagajnika, był czujny. W pobliżu szałasu nie było już nikogo. Wszedł do środka. Na ubitym śniegu zobaczył malinowoczerwoną plamę.
Krew? – niedowierzał. Kucnął i lekko rozgarnął ciemne grudki. Wełniana rękawiczka omsknęła się na czymś twardym. Znalazł tabakierkę – tę, którą pokazywał mu nieznajomy.
Przyglądał się jej uważnie, z podziwem. Ktoś włożył dużo wysiłku, by kawałek metalu zamienić w pojemniczek na proszek do nosa. I pewnie niemało dla niego znaczył. Po bokach wyryty był napis:  „Kochanemu Ojcu – Marian – Wigilia 1944 – Stutthof”. Edwin zastanawiał się nad nim długo. Pierwszy raz, choć bez zrozumienia, przeczytał coś po polsku.



Marek Adamkowicz, Szepty,
Gdańsk, Oficynka 2010.


WYWIAD Z AUTOREM