Podczas kolejnego wyjazdu wybiera się z gazdą na grzyby i w tatrzańskiej mgle odkrywa świat pogańskiej erotyki. Parę lat później pośredniczy w miłosnej korespondencji pięknej góralskiej pary, Feli i Józusia, i staje się świadkiem wielkiej obławy górali na zakochanego w Feli... niedźwiedzia. W końcu wyrusza w Tatry jako dorosły, po raz ostatni z rodzicami. Chce pomóc ojcu, który przekracza smugę cienia, w odzyskaniu utraconej radości życia. Skutki tej kuracji przejdą najśmielsze oczekiwania naszego bohatera.

Nieokiełznany erotyzm, humor, duch pastiszu i groteski - Spiski Wojciecha Kuczoka potwierdzają klasę jednego z najwybitniejszych młodych polskich prozaików.

AUTOR, AUTOR

Wojciech Kuczok (ur. 1972) - prozaik, krytyk filmowy, scenarzysta. Autor zbiorów opowiadań Opowieści słychane (1999), Szkieleciarki (2002), Widmokrąg (W.A.B. 2004) i Opowieści przebrane (W.A.B. 2005). W 2003 roku nakładem W.A.B. ukazała się powieść Gnój, uhonorowana m.in. nagrodą NIKE i Paszportem „Polityki". Książkę przełożono na piętnaście języków. Na podstawie wybranych wątków powieści autor napisał scenariusz filmu Pręgi, wyreżyserowanego przez Magdalenę Piekorz. W 2008 roku nakładem W.A.B. ukazała się druga powieść Kuczoka, Senność. Wkrótce przekład niemiecki i rosyjski. Filmowa wersja Senności, wyreżyserowana także przez Magdalenę Piekorz, trafiła do kin jesienią 2008 roku. Kuczok pisuje ponadto eseje: w 2006 roku nakładem W.A.B. ukazał się zbiór To piekielne kino, w 2009 kolejna książka o filmie - Moje projekcje.


FRAGMENT KSIĄŻKI

Tymczasem na Spiski przyszło bezśnieżne i siarczyste przedzimie. Łysych stoków nie przykrywało nic poza szronem, orczyki kiwały się na wietrze jak wisielcy, ziemia stwardniała na kamień, na polach leżały zamarznięte trupki kretów. Gazdowie klęli, na czym świat stoi: „Sakra! Sydzelina jest, a śniegu ni ma”, każdego dnia liczyli straty i wrogo spoglądali na chatę Niewcyrków, którzy jako jedyni w ten przewlekle martwy sezon mieli gości, i to nie byle jakich, ba, koronnych, zamorskich, ze Szwecji, można im było zawyżać przelicznik, nie uchybiając zanadto ich zamożności.

Pierwszy raz przyjechali latem, podstarzałe małżeństwo z wyrośniętą córką w oszałamiająco urodziwym typie słowiańsko-skandynawskim. Jej ojciec, Jacuś Macajko, wyemigrował kłaść dachówki pod Göteborgiem jeszcze przed Okrągłym Stołem, zabierając ze sobą żonę i cud-dziecinę Malinkę. Teraz, na świeżo osiągniętą pełnoletniość, zafundował jej podróż do Polski, ażeby przypomniała sobie ziemię i mowę przodków. Nauka mowy ojczystej zatrzymała się u niej w dniu wyjazdu, przeto znała ją tylko na poziomie dziecięcym – jej polszczyzna pozostała językiem zdrobnień: w Polsce na drzewkach śpiewały ptaszki, w sklepikach dobrzy ludzie płacili pieniążkami, a do kościółków zachodzili pomodlić się do Bozi. Jej mięsiste usta, zadarty nos i blond warkocz już same w sobie były ciosem dla tubylczej moralności, na domiar złego stanowiły ledwie wierzchołek arcymistrzowsko wyrzeźbionej figury. Zaszemrały domostwa od wymuszonych krzywoprzysięstw, żony podsuwały mężom Biblie, na które mieli się kląć, że nie mają nieczystych pragnień, ale i tak żniwiarze kosili własne podeszwy, zagapiając się w stronę spacerującej wśród łąk Malinki Macajko.
– No jakżeż ona może się jeszcze do tego tak prowokacyjnie nazywać?! – nie krył zdziwienia ksiądz Bździoch, zawstydzając niemrawego wikariusza, nieomylnie wyczuwającego pory wakacyjnych przechadzek Szwedki, której piersi nie mogły się doprosić biustonosza. Zastygał wtedy z nosem przy szybie i wzdychał, bo kiedy Malinka mijała probostwo, on mijał się z powołaniem. Bździoch klepał wikarego między wątłe łopatki i dopowiadał: – No, młody, napatrz się do syta, ale potem nie zapomnij powiedzieć o tym w pacierzu do świętego Antoniego i prosić o natchnienie do znoszenia pokus.

Wikary jak wikary, ale świeckie pospólstwo nie dysponowało zawodową gorliwością i zamiast się modlić, międliło w ustach szepty wszeteczne, kiedy skandynawskie dziewczątko paradowało przez wieś w zwiewnym przyodziewku; nie było rady, w spokojność Spiskiego Wierchu wkradł się blond.
– E, krucafuks, bedzie z tego bonanza – wieszczył Biały Kuruc.
Malinka była dziewczęciem wyzwolonym, zasadniczo nie widziała przeszkód, tak w ogóle, w życiu, w każdej jego dziedzinie. Wiedziała, że podoba się wszystkim, i była tym śmiertelnie znużona. Interesowali ją wyłącznie mężczyźni, którzy nie zwracali na nią uwagi, a zatem można by rzec, że wcale nie interesowała się mężczyznami. Państwo Macajko mieli pozostać we wsi ledwie kilka dni, bo przecież Polska długa i szeroka czekała na pokazanie, ale ojciec Malinki, chcąc zadbać o to, by córka zaznajomiła się z folklorem górskim, zaciągnął ją na tradycyjną uroczystość pasowania na zbójnika w Niebieskiej Dolinie. Przebrały się miarki piwa i gorzały, koguty się podziobały, psy się pogryzły, chłopaki mordy sobie poobijali, a Malinka ziewała znudzona i popijając colę z plastikowego kubeczka, pytała rodziców, zachwyconych intensywnością miejscowych temperamentów, kiedy wrócą do domu.


Jezzu, ale bym na niej pomścił potop – myślał niejeden, ale żaden nie miał odwagi zbliżyć się, zagadać, a jeśli już który sobie kuraż przywrócił, to równowagę tracił od nadmiaru wódki i wyznanie miłosne wypełzało mu z ust jako pijacki bełkot, a namiętność stawała się niewysławialna. Malinka wtedy wyręczała się nieznajomością języka:
Jag fattar ingenting. – Albo, jeśli adorator wysłowił się jako tako na migi, chcąc prosić do tańca, mimo, że muzyka właśnie ucichła: – Jag har inte lust.
Śmiali się jedni z drugich, najpierw się zachęcali, wzajemnie podjudzali, by potem rechotać wniebogłosy z niepowodzeń.
– Nie godo po nasymu, cosi myrcy, mamroce. Do tańca sie nie rwie.
– Z tobom sie nie rwie, boś sietnięty. Chłopa śwarnego jej trza, nie babrosia.
– Jako byś s tom niepilockom fcioł tańcować, przecie to bockować nie umie, a ty ino po zbójnicku dos rade?
– Jus jo by wiedzioł, jak s niom tańcować. Kie jom beecie zyzać, dziywka wom tochnie. S takom to trza pomału a elegancko.
– Cośta sie na niom zawzieli, ni ma to u nos piyknyk dziewek? Osotajta sie: młode toto, siymiyniate. Nyści, jo idem stela, mnie jej nie trza.
A jednak było trza; żaden daleko nie uszedł, chociażby dlatego, że panna Macajko nie nosiła stanika ani majtek, taką modę przywiozła wprost ze skandynawskich techno parties, góralom to nie dawało spokoju, rozłypywali się do oczopląsu, rozpływali się w tajnym zachwycie, a co jednemu się zdało, że już się naoglądał, tyle co kółko zatoczył, szukając zaczepienia dla wzroku, zaraz wracał w pobliże drewnianej ławy, na której Malinka zasiadła obok swoich rodziców, celem podziwiania występów kapel i zespołów ludowych. Chwile, kiedy zakładała nogę na nogę lub też wachlowała się połą bluzki, były dla męskiej części bukowiańskiej gawiedzi chwilami niezapomnianymi. Wreszcie Franek Kciuk, który z zasady nie godził się z niczym tak od razu, a już na pewno nie z odmową, wpadł na pomysł zgoła slapstickowy – wziął pod bary najtęższą z cioteczek, posadził ją na drugim końcu ławki zajmowanej przez szwedzkich najeźdźców, dociążył sobą i kilkoma wtajemniczonymi kompanami, a potem wrzasnął, że szczur pod nogami, no i zerwała się cioteczka, kompani podskoczyli, a Malinka z rodzicami po drugiej stronie ławki omsknęła się jak na huśtawce. Cola z kubka chlusnęła jej na podkoszulek, Malinka majtnęła na wznak, i choć próbowała się nakryć nogami, jej wydepilowana cipka łysnęła na oścież, aż kapela się zacięła na krzesanej nucie, tancerze zastygli w hołubcu i cisza spowiła okolicę tak nagła, że słychać było, kędy wąż śliską piersią dotyka się zioła, ale nie bliżej niż w Rzepiskach.
– Łysa polana! – ktoś krzyknął i naraz po ciszy odezwał się hurmem gwar ludyczny, jakby wszyscy chcieli ten widok zaśpiewać, zatańczyć, zagadać i zapić toastem ku chwale nagości zamorskiej. A potem popłynęło kilka łez po piegowatym licu, bo skąd miała wiedzieć, że to jej obnażenie wpłynie na bieg historii.
Góralki dotąd w sprawach koafiury łona trzymały front konserwatywny, wiele z nich tkwiło jeszcze w archaicznej fazie naturalnego bobra aż po pępek, bardziej nowoczesne odważały się na gustownie przyciętego irokeza, ale żadnej nie przyszłoby do głowy, że moda konsekwentnie zmierza ku całkowitej redukcji owłosienia, tego było już za wiele, całkowite golenie cipki okazało się cokolwiek dyskusyjne. Rozgorzał spór i zradykalizował stanowiska, podzielił wieś, jak to na Podhalu: bezkompromisowo. Część dziewcząt wykoncypowała, że łyso jest trendy i depilatory poszły w ruch – sęk w tym, że golić zaczęto wszystko, od pach po brwi, od czerepu po krocze, faceci i facetki, baby i babiarze; z drugiej zaś strony rosła w siłę frakcja swobodnego porostu, jakby w nowe pokolenie wstąpił duch dzieci-kwiatów – dziewczyny czesały kędziory na łydkach, chłopcy zaplatali warkoczyki na brodach, narzeczeni wiązali sobie wzajem końcówki włosów na przechadzkach. Starsi spoglądali z politowaniem na te podziały młodzieżowe, póki jeszcze było się nad czym litować, bo napaści z nożycami i golarkami na „sierściuchów” zdarzały się równie często jak rajdy odwetowe, bójki zaczęły przypominać rzezie, a kiedy atmosfera zgęstniała tak, że delegacja łysych zaszła na probostwo z wnioskiem o wprowadzenie osobnych nabożeństw dla ogolonych i kudłatych, a właściwie o zakaz wstępu na mszę dla wszarzy, skoro, jak powiada Pan, „Błogosławieni łysi, albowiem oni na własność posiądą ziemię”, ksiądz Bździoch spokojnym głosem rzekł: „Bracia i siostry, we łbach wam się poprzewracało”, a potem zagrzmiał z ambony wedle nakazu kurii i powołując się na żelazny argument ekskomuniki, jął uspokajać zwaśnione strony.

Ale to potem, a przecie tamtego letniego wieczoru zabawa rozgorzała na dobre, Malinka otarła łzy i dała rodzicom znak, że się nudzi, poza tym po zmierzchu meszki wściekle zaczęły rypać. Zbliżyli się do watry, z przodu grzało, z tyłu chłód z Tatr spełzł i skórę smagał. Naraz Malinka poczuła, że męskie, ojcowskie ciepło stanęło tuż za nią, by od chłodu odgrodzić, cofnęła się, przysunęła, oparła, żądna przytulenia, i kiedy tak błogość ją naszła, bo do męskiej czułości przywarła zziębniętymi plecami, czułą męskość poczuła pośladkami. Czułą i narastającą, przeto zdziwiona odstąpiła, odwróciła się i zobaczyła, że to nie jej ojciec, lecz góral twardy, skrojony na miarę jej skrytych potrzeb, góral, którego chciałaby natychmiast kazać sobie nabyć drogą kupna lub kradzieży. Niebawem też domyśliła się, komu tę maskotkę będzie musiała osobiście ukraść, bo do Józusia Głodowskiego dotarła właśnie Fela z pięcioletnim Kacprem, którego przed chwilą poszła wykupciać, znaczy, mały już sam się podcierał w nagłej potrzebie, ale miał boja iść w ciemność krzaczastą bez mamy. Fela natychmiast szóstym zmysłem wyczuła, że coś się musiało stać, że ta szwedzka smarkula jakoś za blisko stoi i przygląda się zbyt intensywnie; hola, nie wolno jej tak patrzeć.
– Józuś, mały jus fce spać, przykrzy mu sie, chebojmy ku chałupie.
– To idźciez sami, jo jesce ostanem, potela sie watra dopoli.
– Józuś, pytom cie piyknie, cheboj s nami ku chałupie, cobyk sie za ciebie nie musiała hańbić.
– Dejze mi dzisiok krapke ślebody. Idźze s nim sama.
I tak dalej, aż do całkowitej pewności, wyczytanej z gestów i min, które w znanym na pamięć repertuarze zachowań męża były obce, nowe, źle maskowane. Stało się coś nieodwracalnego, Fela już wiedziała; nigdy wcześniej nie miała powodów do podejrzeń, ich związek był przecie tym wyśnionym, zaprzysiężonym, żywiącym się co dzień poczuciem odwieczności i dozgonności, świat poza sobą widzieli ledwie jako tło, bo przecie piękna z pięknym, w pomnożonym pięknie, bo już od prawie dziesięciu lat nie było Feli ani Józusia, jeno Józusiostwo Głodowscy, więc dlaczego nagle wszystko miało runąć od samych spojrzeń tej młodej, od dziwnie wykrętnych odpowiedzi męża, ach, może coś jej się przywidziało, źle przeczuło, najlepiej dopytać wprost, odciągając na stronę (o, jak niechętnie odszedł od ognia):
– Józuś, ino mie nie cygań. Ucyniłeś co s tym dziewcęciem, kie nos nie było?
Gdyby nic nie miał na sumieniu, zdziwiłby się, a potem roześmiał, przytulił, uspokoił. Na to czekała. Doczekała się gniewnego grymasu, słów lodowatych i nieznanego dotąd zniecierpliwienia:
– Wiys ty co, godos jak gęś bez głowy. Idźze stela, babo, bo sie pobocymy.
Nie było sposobu; gdzie chemia tajemna działać zaczyna, rozum usypia. Jeszcze tego wieczoru panna Macajko zaczęła się zapamiętale oddawać polszczyźnie, a jej nieco utwardzona wpływem nordyckim, nieco dziwaczna w zaśpiewie, lecz przecie tym bardziej uwodzicielska językowa dziecinada konfrontowała się z językiem dorosłych.
– Ojoj, te iskierki na mnie lecą takie parzące... – zagadała, a Józuś natychmiast, po rycersku, zaproponował, żeby w takim razie odejść od watry, z boku przysiąść, pogwarzyć. A kiedy tak im się przycupnęło obok siebie, Malinka rzekła:
– Oj, zimniutko Malince, brr brr... – zaraz też Głodowski zdjął kabat i dziewce użyczył, a ona w tych surowych, swojskich zapachach jak w pluszu się wymościwszy, świeciła oczyma bałamutnie. Wystrychnięci na dudków górale nienawistnie przyglądali się rozanieleniu, w jakim pogrążała się Malinka zasłuchana w gawędy Józusiowe. Czasem wtrącała swoje trzy grosze, wedle dziecięcej zasady mówienia o sobie w trzeciej osobie:
– Podoba się Malince. Malinka rada by jeszcze posłuchać. Malince dobrze.
Józusiowi od tego tętno podskakiwało, los przyszły mu się smażył, naporowi zmysłów rozum nie mógł już dawać rady. Fela zabrała dziecko do domu, nawarzyła ziółek, żeby Kacpra nie zbudził jej płacz, i skargi do Boga wznosiła długo w noc, jako też pieśni żałosne i biadania.

Państwo Macajko ani myśleli, żeby wykonać jakowąś interwencję, wtargnąć, rozdzielić, wytłumaczyć, że nie uchodzi, oboje warowali przy radościach córki, toż przecie dobrze, że się jej zachciało w ogóle z kim gadać. A nazajutrz spacerować. A dwa dni później furką dać uwieźć, a potem w góry dać zabrać i na grzyby, i w różne miejsca, z których wracała rozpromieniona. Czyż rodzicom godzi się stawać na drodze do szczęścia jedynej córki? Józuś oszalał, wieś warczała, ale żaden nie odważył się szczeknąć wprost, jeno zza pleców, z bezpiecznej odległości spluwali w stronę Głodowskiego i szwedzkiej wszetecznicy. Biały Kuruc kręcił siwizną i pomstował, bo czuł w gnatach, że choć zaradzić Józusiowym namiętnościom nie sposób, trwałego szczęścia z tego nijak nie będzie. Fela osowiała, ludziska nie mogli jej odżałować, w końcu zaczęto się naprzykrzać gościom, którzy na wyraźne życzenie córki przedłużyli swój pobyt. Zanosiło się na solidne nieprzyjemności, bo wzbierał huk plotek i złorzeczeń, które w końcu dotarły i do Niewcyrków. Gazda zaszedł do Jacusia Macajki z życzliwą poradą:
– Nolepi bedzie, jak sie stela weźmiecie.
Wzięli się. Być może właśnie dlatego małżeństwo Głodowskiego musiało się rozpaść. Gdyby jeszcze parę dni z dziewką pochodził, zmierzłoby mu to chodzenie, zdołałby dopiąć swego i Malinka bez nadmiernej chluby zapamiętałaby mu się jako późna miłość do pierwszego włożenia. Fela ponosiłaby milczącą zgryzotę przez tygodnie, miesiące, ale ksiądz Bździoch prawił na naukach, że kochać znaczy wybaczać, więc w końcu i ta zadra zabliźniłaby się. Gdyby zostali, wszystko rozeszłoby się po kościach, ale cóż, wzięli się, i to nie ze strachu przed wrogim głosem ludu. Wyjazd bez pożegnania był nagły i miał charakter uprowadzenia. Rodzice początkowo tylko uskarżali się Malince przy śniadaniu, że czują się zaniedbani, że chcieliby z nią jeszcze na jakąś wycieczkę, a ona tylko z tym góralem, oblegali jej wyrzuty sumienia tak długo, póki się nie zgodziła na krótki wypad pod Krempachy, nad Białkę wśród skał, tam gdzie Janosik się z Bardosem fechtował, tak tylko nogi zmoczyć dla kilku pstryknięć. Malinka zdołała wywieźć z Polski wspomnienie pierwszego dorosłego serialu po teleferiach; pamięć o dobrym harnasiu mówiącym perepeczkowatą gwarą to była czuła struna, to była struna nostalgizująca, no dobrze, pojedzie z nimi, ale tak, żeby zdążyli na obiad, bo po południu Józuś nad Józusiami obiecał, że jej pokaże miejsce, w którym potok w trzy strony płynie, a potem grotę ze znakami tajemnymi i okno zbójnickie, z którego widać dolinę.

I wtedy właśnie zapadła decyzja: Jacuś Macajko jeszcze przed emigracją był najwierniejszym klientem bukowińskiego sklepu potrzeb kulturalnych, w Polsce dachówek by nie kładł, tylko studia by skończył, i to wcale niekoniecznie rolnicze – książki znał, przeto i Popioły miał w pamięci, szczególnie zaś rozdział o oknie skalnym, przy którym dziewczę niewinne zostaje zgwałcone przez bandę zbójców, a potem rzuca się w przepaść, by umknąć dalszej hańbie. Jacuś cichcem spakował rzeczy do bagażnika, a kiedy Malinka już wsiadła, zablokował drzwi i ruszył takim pędem, że jego córuś-Macajkówna dopiero pod Rabką zapytała, czy daleko jeszcze. Kiedy usłyszała, że tak mniej więcej dziesięć godzin przez Polskę do promu, chciała się wściec i wrzeszczeć, i płakać, ale wtedy już działała podwójna dawka relanium podstępnie podanego jako aviomarin, że niby na drogę wyboistą, na wszelki wypadek, bo przecież Malinka nie lubi, jak trzęsie.

Zasnęła więc i tylko przez sen płakała za swoim góralem, a potem listy do niego wysyłała seryjnie, dzień po dniu, wklejając w nie listki, trawki i płatki kwiatów, śladem ust malowanych podpisując tęskne wyznania. Nawet gdyby udawało im się dotrzeć na Podhale, zapobiegliwa Fela zgadała się z listonoszem i nakazała jakąkolwiek korespondencję zza morza nadaną przekazywać jej osobiście, z pominięciem adresata. Nie docierały jednak, bo tak były gorące, że już w skrzynce pocztowej samozapłonem do szczętu spopielały siebie i sąsiadujące koperty. Tajemnicza plaga pożarów skrzynek pocztowych rozniosła się echem po okolicy, przeto Malinka jęła nadawać listy bezpośrednio na poczcie, której pracownice rychło nauczyły się, że bezboleśnie przyjmować listy od tej młodej można tylko w rękawiczkach i najlepiej od razu wrzucać je do metalowego kubełka, żeby nie zajęła się od nich korespondencja urzędowa i inne ważne pisma ludzi pracy i trzeźwych umysłów.

Na Spiskim Józuś cierpiał. Też chciał pisać, ale uznał, że listy to za mało, że takiej dziewczynie świetlistej wiersze się należą. Gdybym naonczas bawił we wsi, byłby mnie niechybnie wynajął do pisania erotyków na eksport, lecz że miał pod ręką tylko bibliotekę szkolną, poprosił o coś smutnego. Dostał treny, gdzie było trzeba, wstawił imię Maliny i własnoręcznie przepisywane słał do Szwecji, a tam z kolei Jacuś Macajko w porozumieniu z żoną czuwał, by listonosz nigdy nie zdążył zapukać dwa razy, jako zapobiegliwy rodzic przejmował listy i wrzucał je do ognia w kominku. Takoż więc paliły się ich wyznania, jak oni do spotkania, a kiedy przyjechałem pożegnać jesień w skucinach Czerwonych Wierchów, Józuś już nie mieszkał ze ślubną. Osowiała Fela nie chciała nikomu odpowiadać na pytania, gdzie się podział, wzruszała ramionami, kręciła głową, każdy jej oddech był westchnieniem, a milczenie skargą. Ani dziecku, ani księdzu, ani nawet matce w grobie nie wyszeptała prawdy o mężu, który poszedł szukać miełości albo śmierzci. Jak powiedział, żyć mu się bez tej Maliny nie chce, jedzie więc za morze i nawet nie pyta Feli o rozwód, bo choćby nie dała zgody, on i tak z tą młodą zamieszka, a jeśli to się okaże niemożliwe, wróci w Tatry tylko po to, żeby ze skały skoczyć głową na dół i mózgiem zbryzgać piarg.



Wojciech Kuczok, Spiski. Przygody tatrzańskie
W.A.B., 2010