1. Istnieje przekonanie, że horror i kryminał nie idą w parze, że horror tym lepszy, im mniej w nim kryminału (i na odwrót). Zdaje się, że Instytut zadaje kłam temu twierdzeniu (oczywiście nie on pierwszy). Żulczyk, zgodnie z radami klasyków, zaczyna od środka. I oto mamy grupę ludzi, którzy zostali odcięci od świata w swoim własnym mieszkaniu. Nikt nie może wejść, nikt nie może wyjść. Trup jeszcze nie padł, ale jest to nieuniknione. Pytanie tylko, jak. I tu Żulczyk sięga po najlepsze tradycje kryminału, czyli motyw zabójstwa w małym, odizolowanym środowisku. Jednakże zgodnie z regułami prawdziwego kryminału bohaterowie (i czytelnicy) powinni szukać mordercy wśród głównych postaci. Niemniej w Instytucie nasi bohaterowie (a więc i czytelnik) wierzą, iż są ofiarami tajemniczej grupy ludzi, którzy pojawiają się (a de facto nie pojawiają się) jako ONI. Tak więc z jednej strony zagadkowe morderstwa, a z drugiej siły nadprzyrodzone. Żulczyk uruchamia jednocześnie dwa, pozornie sprzeczne, schematy fabularne. Pierwszy z nich, kryminalny, każe szukać winnego wewnątrz grupy. Autor idzie tutaj tropem słynnej powieści Agathy Christie I nie było już nikogo, w której to, podobnie jak w Instytucie, mordowanie kolejnych postaci ma wymiar także moralny – jest karą za winy z przeszłości. Drugi typ czytania (jako horroru) zakłada, iż przyczyna zła leży gdzieś na zewnątrz, poza zasięgiem i rozumem człowieka. Żulczyk bardzo zgrabnie balansuje między jednym a drugim sposobem myślenia, utrzymując czytelnika w ciągłej niepewności co do statusu swojej opowieści.
I to jest chyba w tym wszystkim najstraszniejsze – nie wiadomo, czy należy szukać rozwiązania dla misternie skonstruowanej zagadki, czy bać się tajemniczych i nieludzkich ONYCH.

2. Pokaż mi, czym cię straszą, a powiem ci, kim jesteś.
Horror od samego początku swojej brawurowej kariery w popkulturze był ideologicznie zaangażowany. Polski odbiorca horroru (nie mówię tu oczywiście o fanach) ma ogląd tego gatunku wyrobiony przede wszystkim przez amerykańskie produkcje filmowe. W takiej sytuacji często ów bardzo istotny społeczny kontekst, w którym dzieło (przynajmniej początkowo) funkcjonuje, bywa zapominany w naszej rodzimej recepcji. Na przykład zombie – jeden z podstawowych elementów horroru, pojawił się na stałe w filmach grozy dopiero po premierze Nocy żywych trupów (G. Romero, 1968). Dziś zombie stał się postacią niemal uniwersalną, jednakże początkowo odczytywany był jako wyraźna krytyka konsumpcyjnego stylu życia amerykańskiego społeczeństwa lat ‘60. Kto straszy w Polsce (oczywiście poza importowanymi potworami)? U Orbitowskiego (Horror Show) upiór-ubek (nie do końca wiem, co zrobić z tą dość toporną metaforą), a u Żulczyka organizacja, którą można by opisać jako supermasonów – międzynarodowa, trzymająca władzę na świecie, ale jednocześnie funkcjonująca na granicy rzeczywistości i mitu – czyli ONI, którzy mogą wszystko, stoją ponad prawem i moralnością, a cel ich działania jest niejasny – albo wręcz niepojmowalny dla przeciętnych ludzi (a być może wcale go nie ma). I to jest właśnie u Żulczyka podstawową zasadą organizującą strach – boimy się braku sensu. Najbardziej przerażające nie jest to, że ktoś zamknął grupę ludzi w ich własnym mieszkaniu i po kolei ich morduje, ale to, że robi to bez żadnego określonego celu. I tu nasuwa się wiele analogii z The Cube (co sugeruje sam wydawca na okładce książki). Lęk przed instytucją?

3. Bohema, lewacy, artyści – czyli cyganeryjna opowieść środowiskowa. Ludzie, którzy zostają zamknięci w jednym z mieszkań w krakowskiej kamienicy, nie są dobrani przypadkowo. Funkcjonują oni trochę na zasadzie hipisowskiej komuny – nie mają stałej pracy, nieustannie imprezują, zasadniczo są barwnymi wyrzutkami społecznymi. W tej zbieraninie postacią wyjątkową okazuje się Agnieszka, główna bohaterka, właścicielka mieszkania. Kobieta po trzydziestce, która uciekła od męża, gdyż nie mogła wytrzymać w mieszczańskim świecie swojego małżeństwa. Ma duszę artystki i nonkonformistki – czyli ostro imprezuje, nie stroni od wszelakich używek, uprawia przygodny seks – wszystko, co prawdziwa przedstawicielka bohemy robić powinna (znamienne jest, że przeprowadza się z Warszawy do Krakowa, ostatniego bastionu cyganerii). Ale (bo jakżeby inaczej) ma także drugie oblicze – jest kochającą i oddaną matką. Ela, jej dwunastoletnia córka, do której praw rodzicielskich pozbawił ją mąż, stanowi jedyny prawdziwy sens życia bohaterki. Do tego wszystkiego Agnieszka pracuje jako charakteryzatorka filmowa, przede wszystkim w horrorach. Jej zadaniem jest preparowanie wszelkiego rodzaju złamanych nosów, rozdartych żołądków i zmasakrowanych twarzy. To właśnie ten niewielki, ale, jak się okaże, bardzo ważny dla całości powieści wątek, jest w moim odczytaniu kluczowy dla Instytutu. Nasza główna bohaterka, nie tylko w swojej profesji, balansuje nieustannie na granicy fałszu i prawdy, podobnie zresztą pozostali bohaterowie powieści. Okazuje się, że anarchistka jest zbuntowaną córeczką bogatej mamusi, wróżka okazuje się naciągaczką itp. Na szczęście Żulczyk unika banalności i nie stwierdza, iż każdy z nas ukrywa swoje prawdziwe ja pod maską społecznych ról. Raczej sugeruje, iż w momencie ekstremalnym dochodzi do dezintegracji podmiotowości, wszelkie kulturowe konwenanse upadają, a pod nimi zieje pustka.

Instytut to lektura niezobowiązująca, po którą warto sięgnąć w jakieś wolny weekend. To sprawnie napisana powieść grozy, która łączy w sobie liczne tradycje literackie i inspiracje filmowe. Żulczyk jednak często wpada w ton nieznośny, bo pretensjonalny. Myślę, że dobrze by mu zrobiło, gdyby nie starał się tak bardzo napisać książki ważnej społecznie. Ale to wszystko można mu wybaczyć, gdyż wie, jak się robi dobrą grozę.


Jakub Żulczyk, Instytut
Znak, 2010