Z jednej strony kontekstem dla prozy Bargielskiej mogą być prekursorskie w literaturze polskiej opisy ciąż, porodów, bycia matką – autorstwa Jolanty Brach-Czainy i Anny Nasiłowskiej, potem Manueli Gretkowskiej czy Chutnik właśnie. Z drugiej strony jej proza przywodzi na myśl zapisy codzienności powstające w licznych internetowych dziennikach matek, notujących własne samopoczucie, zabawne rozmowy z dziećmi, radości i kłopoty ich obsługiwania. Rozdziałki prozy Bargielskiej długością faktycznie przypominają blogonotki. Tytuł książki prosi się jednak przy tym o potraktowanie jako nazwy gatunkowej. Jaka byłaby więc wstępna – mówiąc na wyrost – genologiczna charakterystyka obsoletki?

Wedle autorskiej charakterystyki obsoletka to – poza wszystkimi medycznymi powiązaniami – wygodna forma literacka dla nielubiących zapominać. Wyszukanie w sieci tego terminu konfrontuje nas na przykład z taką wymianą zdań: W karcie informacyjnej  z leczenia szpitalnego wpisano rozpoznanie: gravid. obsoleta. Chciałabym wiedzieć, co oznacza ten łaciński zapis – pyta internautka na eksperckim forum. Bohaterka-narratorka tekstów Bargielskiej (które zawierają też liczne wskazówki identyfikujące tę postać z samą autorką) musiała kiedyś usłyszeć podobną odpowiedź, być może równie zaskakującą beznamiętnie pogodnym tonem: Witam! Termin gravid[itas] obsoleta oznacza ciążę obumarłą, czyli kiedy dochodzi do wewnątrzmacicznej śmierci płodu. Pod tym linkiem znajdzie Pani artykuł na temat poronienia – przyczyn i profilaktyki. Serdecznie pozdrawiam i życzę powodzenia! Pod niewinną, przyjemnie brzmiącą nazwą obsoletki kryje się więc forma literacka w dużej mierze określona tematycznie, u której źródła leży to właśnie – tak rzadko poruszane zarówno w literaturze, jak w dyskursie publicznym – doświadczenie. Obsoletka jest utrwalaniem pamięci o nim, jest analizą straty, jest niezgodą na świat, w którym mówić należy raczej o sukcesach, powodzeniach, tym, co udane.

Książka Justyny Bargielskiej nie posłuży jednak ruchowi pro-life. I to nie tylko dlatego, że w niezbyt licznych wzmiankach o religii zostaje tu ona pokazana z ironicznego dystansu, z perspektywy osoby, która trawestuje kluczowy dla opierających się na Biblii przeciwników prawa do aborcji werset Jeremiasza (1,5) w słowach Nie, nie znam cię. Sama się uformowałam. Gdy w narracjach niektórych odłamów tego ruchu płód pojawia się jako postać, jest obdarzonym tożsamością i świadomością uroczym dzieciątkiem, cieszącym się na poznanie ukochanej mamy, potem zaś, już wśród aniołków, opowiadającym – najlepiej wierszem – o okrutnym wyroku śmierci i makabrycznym zabiegu (dla odważnych – materiały tego typu na przykład tu: http://dziecko-nienarodzone.blog.onet.pl/). Bargielska tymczasem tekstowi o poronieniu nadaje tytuł Jak myślałam, że co jest w słoiku?, a w innym, Jak fotografować zmarłe dzieci, zetknięcie z jednym z nich opisuje tak: Rozwinęła zawiniątko całkiem, pokazuje mi kawałek zeschniętej wątróbki. Robię zdjęcia kawałkowi zaschniętej wątróbki i widzę, że coś ma, że coś ma. Niby nóżkę. Niby główkę.

W miniaturkach Bargielskiej widać wyraźnie, że chodzi tu nie o metafizyczne wydarzenie śmierci człowieka, ale o sposób, w jaki ludzie, którzy spodziewali się zostać rodzicami (jakkolwiek niedelikatnie by to nie brzmiało: matka wątróbki, kobieta, która urodziła dziecko bez głowy), doświadczają tej sytuacji. Narratorka dokonuje komputerowej obróbki zdjęcia martwego płodu, żmudnie ustalając położenie kolejnych części ciała, czy raczej ich zawiązków – konstruuje obraz dziecka dla ludzi, którzy go potrzebują. Efekt szczerości wygrywa dzięki odrzuceniu uwznioślenia, zauważeniu kiczu (Połączyło was cierpienie i będziecie teraz wspólnie wypuszczać baloniki? – spytał mąż. – Różowe i niebieskie – powiedziałam), sztuczności, która dotyczy nawet żałoby (Na trzy-cztery wypuszczają baloniki, część kamer śledzi ich lot, część skrzętnie nagrywa łzy na twarzach obecnych), przyznaniu się do agresywnych, wulgarnych, przyziemnych reakcji (Wiecie co – mówię – spierdalajcie, dziwki. Chcę teraz spędzić tysiąc lat sama ze swoją laleczką na dnie brudnej rzeki).

Jako kontekst dla Obsoletek Chutnik podsuwa utwory Rolanda Topora – i rzeczywiście, nieraz centralny okazuje się tu splot humoru i makabry. Proza Bargielskiej jest permanentnie niestosowna. Opiera się na mikroobserwacjach mikrodoświadczeń codzienności – na znajdowaniu czegoś, co przykuwa uwagę, w rzeczach pozornie najzwyczajniejszych – a w każdej z nich zawiera się też naruszenie zasad tego, co wypada poczuć, pomyśleć, zrobić, powiedzieć. Poprzez serię małych skandali Bargielska przełamuje utrwalone wizerunki macierzyństwa czy kobiecości. Ich pochwała brzmi u niej najwyżej: Bo silne jak mors jest uczucie (...), zwłaszcza to do własnych dzieci. Tabu, które obnaża autorka, nie zostało wcześniej zdekonstruowane, bo nie dotyczy spraw wielkich, a zawiera się na przykład w pytaniu: co by powiedział mój mąż, gdyby wiedział, że gdy jestem naprawdę bardzo smutna, po prostu sikam pod prysznicem? Ten tekst działa w przestrzeni, której docenienie trudno znaleźć nawet w dyskursie feministycznym, na prawdziwych marginesach, dotyka także spraw, jakich nikt nie uznaje za ważne. Bargielska – niczym jedna z postaci jej książki – biega i roznosi absurd po wsi, a z tego, co absurdalne, wydobywa przerażająco trafiające do czytelnika uwagi o cierpieniu, o miłości, o tym, co wynika z wiadomości o ciąży Angeliny Jolie i o tym, jak wygląda codzienność kobiety, która niedawno jeszcze nie miała zobowiązań i tyle szczęścia w życiu co teraz, kiedy osiągnęła kojącą perspektywę wspólnego z kimś kredytu na trzydzieści lat.

Język Obsoletek też rządzi się niestosownością, jest konglomeratem cytatów z rzeczywistości, z dokumentów, telewizora, Internetu, posługuje się idiomem prywatnym, dziecięcym, hojnie rozrzuca pozorne błędy stylistyczne, powtórzenia, anakoluty. Przyszły jehowe z folderkami królestwa niebieskiego, a ja myślałam, że to komisja, żeby mi zabrać dzieci za chodzenie do południa w koszuli nocnej. Jak poszły, zadzwoniłam do męża, że przecież są jakieś leki i można te leki brać, więc może bym wzięła. Mimochodem Bargielska buduje chwilowe, króciutkie wyładowania humoru, w których odnajdujemy znajomą, własną codzienność, niepamiętane chwilę po wypowiedzeniu żarty, strzępy marzeń sennych, ulotne spostrzeżenia czy fantazje, jakie niepostrzeżenie czasem przechodzą nam przez myśl.

Nie potrzebuję się uważniać – mówi narratorka Obsoletek. Czy jednak jej punkt widzenia – a także „punkt pisania”, organizujący postawę autorki – jest nacechowany takim dystansem, że traktuje ona siebie i swoje doświadczenia niepoważnie? Nie w tym rzecz. I chyba nawet nie chodzi o dystans – ale przeciwnie, o tak intensywny i ścisły kontakt z doświadczaną rzeczywistością, że nie da się jej oddać przy jednoczesnej akceptacji narzuconych, kulturowych norm.

Lepiej pisałam o rzeczach, gdy ich jeszcze nie znałam, bo pisałam z głowy. Napisałam, dla przykładu, piękny wiersz o poronieniu, a dopiero potem poroniłam. Napisałam, dla przykładu, wielozdaniowe uzasadnienie, dlaczego warto robić zdjęcia zmarłym dzieciom, a potem sama zaczęłam takie zdjęcia robić. Ironiczne „lepiej” oznacza – piękniej, mądrzej, wznioślej. W uogólnieniu, zgodnie z drogowskazem dogmatu. W sposób wzruszający i łatwy do przyjęcia. Faktyczne doświadczenie nie dało się w tym wypadku ująć w wielozdaniowe uzasadnienia czy piękne wiersze. Przyjęło postać przyziemnego drobiazgu, skróciło się do miniatury, zniżyło do kiczu i nieporadności – i wykrystalizowało w obsoletkę.


Justyna Bargielska
Obsoletki
Czarne, 2010