O tym, że legendarna, że wiekopomna, że legendarna i że jedna z najważniejszych to książek ostatniego stulecia mówić można w nieskończoność. Że tak niedawno przetłumaczono ją na język polski też wypada wspomnieć. Że Panofsky, że Klibansky, no i jeszcze Saxl to nazwiska-legendy nie powiedzieć – byłoby niestosownością. Nie sposób nie zaznaczyć, że erudycyjność tego studium może i zachwycać, i onieśmielać, i tremować. No cóż, czy możemy zatem uznać, bez krzty ironii, że koniecznej kurtuazji stało się zadość?

Autorzy swoje rozważania o melancholii rozpoczynają oczywiście od tradycji antycznej, a więc teorii quattor humores, która przez długie stulecia pozostawała (a zaryzykować może warto twierdzenie, że nadal pozostaje) żywa. Obok flegmy, krwi, żółci wyróżniała ona wśród płynów wypełniających ciało tę ostatnią, która interesuje nas najbardziej – a więc czarna żółć, po grecku: melancholia. Każdemu płynowi czy też każdej wydzielinie przypisuje się zarówno pory roku (melancholia przynależy oczywiście do jesieni), jakości (czarna żółć łączona była z zimnem i suchością), jak i uzdolnienia oraz cechy: wyglądu i charakteru. Nadmiar każdej z wydzielin w organizmie był przyczyną powstawania tak zwanych humorów, z których tworzono (a różnorakie kategoryzacje doczekały się niemal osobnej historii) teorie humoralne. Na ich podstawie diagnozowano także choroby oraz poszukiwano panaceum na rozpoznawane przypadłości, stany patologiczne, analizowano charaktery i wskazywano grzechy (wspomnieć może warto na marginesie, że melancholicy – o tak ambiwalentnych usposobieniach – pomawiani byli zarówno o rozpustność, jak i przesadną ascezę). Już w diagnozach pierwszych medyków wyróżniać się będzie właśnie melancholia: W przeciwieństwie do chorób wywoływanych przez inne humory choroba zwana melancholią miała w przeważającej mierze objawy psychiczne; od lęków, unikania towarzystwa czy stanu przygnębienia do najstraszliwszych form najprawdziwszego szaleństwa.
Dość wspomnieć, że przez wieki wyróżnić można naprzemienne, choć niedające się ująć w regularne cykle rzecz jasna, rozpoznania: raz melancholik jest postrzegany jako człowiek wybitny, raz geniuszowi naturalnie przypisuje się melancholię. Niepomiernie istotna była tu myśl Arystotelesa, który, nie pogardzając twórczym szałem, nobilitował także melancholię, wskazując jej pozytywne aspekty.

Wiele miejsca autorzy poświęcają analizie proponowanych dla melancholików terapii, ich relacji ze społeczeństwem, które nie traciło czujności i z zaskakującym zainteresowaniem przyglądało się „wielko-dusznym”. Fizjonomika, której nie można odmówić prawa głosu w dyskusji o melancholii, mimo iż nie sposób znaleźć jawnie przyznających się do wierzących w jej ustalenia, jest żywa po dziś dzień. Zastanówmy się: jakie skojarzenia łączą się z melancholikiem? Pochylona głowa, podpierana przez otwartą dłoń lub pięść (inspirujące jest wskazywanie niuansowych różnic w przedstawianiu wizerunków, nawet w tak – tylko pozornie – mało istotnych szczegółach; o Dürerze mowa rzecz jasna), szczególny wzrok? A może wydłużone kończyny, nawet palce? Chorowitość i fizyczna słabość? Szczupła czy wręcz chuda sylwetka? Tak, drodzy państwo, tkwimy po uszy w ustaleniach starożytnych.

Teorię temperamentów nazwać można jednym z najżywotniejszych i w pewnym sensie najbardziej konserwatywnych elementów nowożytnej wiedzy. Trudno się więc dziwić – przy jednoczesnym wrażeniu, że wielokrotnie czyta się niemal to samo, co kilkadziesiąt stron wcześniej – że autorskie trio tak wiele miejsca poświęca analizie tego, jak pozwolę go sobie nazwać, fenomenu. Żeby jednak nie utonąć w morzu analiz (proszę mi wierzyć – można nawet nie zauważyć, kiedy już się utonęło) i rekonstrukcji tychże, zwrócić się warto już – jakkolwiek gnomicznie to brzmi – w stronę Saturna. Rzecz jasna nie jemu samemu chcę poświęcić chwilę uwagi (choć to byłoby może właściwsze), lecz tym, którym patronuje: We wszystkich jednak interpretacjach los i naturę ludzi zrodzonych pod znakiem Saturna, także tych uprzywilejowanych, otacza niezmiennie ponura aura. Właśnie to wyobrażenie zrodzonej z mroku sprzeczności między zdolnością do skrajnego dobra i skrajnego zła uzasadnia głębokie pokrewieństwo Saturna i melancholii. Mityczny Saturn wprowadza tu jeszcze istotniejszą ambiwalencję. Jego przedstawienia są tyleż monumentalne i majestatyczne, co przerażające. Może najbardziej demoniczne są opisy jego dzieci i „dzieci”, które należą do najbardziej nieszczęśliwych i pogardzanych istot pod słońcem. Spośród nich rekrutują się zarówno grabarze i sprzątacze latryn, jak i – w innych ujęciach, choć także będących ściśle związanych z astrologią – wielcy myśliciele, filozofowie czy matematycy, których czas mierzy się w nietradycyjnych jednostkach.

Najwybitniejszy ikonolog – Erwin Panofsky, którego praca dała tak imponujące efekty – dostarcza nam dogłębnych (zgodnych z założeniami ikonologii zresztą) analiz rozmaitych wizerunków zarówno Saturna, jak i melancholii. Publikacja, której ogromnym walorem są ryciny, szkice i inne ilustracje, daje się czytać także w sposób alternatywny wobec tego, który za pierwszoplanowy uznaje tekst, historię idei. Będzie to perspektywa, która uprzywilejowuje warstwę wizualną książki. Ogromna ilość reprodukcji wzbogacona o komentarz (przecież i tak, jeśli ktoś zapragnie, czytać można Saturna i melancholię) będzie może nawet ciekawsza, bo da nieco większą przestrzeń dla choć trochę twórczej pracy odbiorcy.

Sygnalizowana przeze mnie na początku pewna ochota, aby nie dać się tak łatwo uwieść monumentalnością dzieła, ma kilka powodów. Najważniejszy wydaje się ten, który najłatwiej określić jako małą atrakcyjność interpretacyjną. Trzeba bowiem pochylić w pokorze głowę przed dziełem Panofsky’ego, Klibansky’ego i Saxla, ale nie sposób uznać, że ich analizy (no właśnie, analizy) są jednocześnie pociągającymi interpretacjami. Ergo: dyskutować nie można, ale i pozwolić się porwać nie tak łatwo. Drugie zastrzeżenie dotyczy już w pewnym sensie temperamentu badaczy (czego oczywiście nie trzeba uznawać za rzeczowy argument), którzy pozostają głęboko zdystansowani (a przynajmniej takie sprawiają wrażenie) wobec omawianego problemu. Mówiąc prościej: o melancholii piszą, raczej jej nie odczuwając. Zaraz obok Saturna i melancholii leży bardzo skromna, o melancholii i melancholią pisana, książka Marka Bieńczyka – Melancholia. O tych, co nigdy nie odnajdą straty. Czy dokonuję nadużycia zestawiając tamto wielkie, posągowe dzieło z tymi niewielkimi esejami? No, ale cóż poradzić, jeśli Saturn… imponuje, ale nie zachwyca.


Raymond Klibansky, Erwin Panofsky, Fritz Saxl, Saturn i melancholia. Studia z historii, filozofii, przyrody, medycyny, religii oraz sztuki
Universitas, 2009