Byli już w powieściach kryminalnych policjanci różni. Jednak taki okaz trafia się po raz pierwszy. Nadkomisarz Jan Gajewski - mistrz kuchni i dobrego smaku - bacznie śledzi nowinki ze świata mody, co oczywiście nie znaczy, że stać go na zmyślne cudeńka haute couture. Dwumetrowy, dobrze zbudowany, potulnie znosi zarządzenia swej filigranowej żony i coraz mniej panuje nad swoimi pociechami. Przede wszystkim jednak jest świetnym gliną, któremu przyszło - ach, za jakie grzechy - pracować w zespole z rozśpiewanym i niestroniącym od alkoholu podkomisarzem Sroką oraz przystojną Beatką... I jakby tego było mało, ktoś zabija samotnego informatyka, wredną polonistkę dusi jej warkoczem i śmiertelnie poi drobnego pijaczka. Przy każdej z ofiar zabójca zostawia nietypową wizytówkę: pachnącą chusteczkę ze starannie wyhaftowanym napisem. Kto jeszcze zginie w Krakowie? Wiele wskazuje, że to wcale nie koniec...

Kogo kocham, kogo lubię
to kryminał językowo soczysty, zaludniony nietuzinkowymi postaciami, przesycony wszelkimi odmianami komizmu, a co bardziej dociekliwego czytelnika prowokujący intertekstualnymi tropami.

FRAGMENT KSIĄŻKI

Sroka kręcił się po komendzie, bardziej udając, że robi coś konkretnego w sprawie informatyka, niż rzeczywiście działając. Sprawdził u chłopców i dziewczynek z obyczajówki, że w temacie „Płatek pedał dupę sprzedał” nie ma nowych newsów, a i stare się nagle nie zmaterializowały. Albo Wielorybek tak dobrze się kamuflował, albo był wyjątkowo ostrożny: bezpieczny seks, sprawdzeni partnerzy trzymający gębę na kłódkę, zero ekscesów. Istniała jeszcze jedna możliwość: nie potrafił znaleźć partnera. Ale zakładając, że każda, nawet najobszerniejsza, potwora prędzej czy później znajdzie swojego...

Nie będzie wnikał, niech Jan dzieli włos na czworo w tej sprawie, jeśli ma ochotę. Postanowił zajść jeszcze do rasta-policji, speców od narkotyków, bo może Płatek brał, mimo że nie wyglądał na takiego. Ci komputerowcy czasami lecieli na dopalaczach. Jego komórka wydała przeraźliwy ryk, słodki ryk, świetny ryk, czyli początek refrenu piosenki Mastodona z ostatniej płyty. Spojrzał na wyświetlacz. Numer opatrzony mianem „kutas” nie zachęcał do zdjęcia majtek przez głowę, mimo to odebrał.
– Nooo – rzucił tonem, który miał brzmieć zniechęcająco.
– Witaj, Mareczku – zagruchał Zadyma.
– Po pierwsze, nie mów do mnie Mareczku. Po drugie, uprzedzając twoje pytanie, nic nie wiem, niczego nie pamiętam, zarobiony jestem.
– Może dałbyś się namówić na sznapsa?
Marek przeczuwał, co się święci, ale pozostawała mu jedynie gra na zwłokę. Choć w tej chwili myślał raczej o zwłokach Zadymy podskubywanych przez zmutowane wiślańskie rybki.
– Ho, ho, ho, kwiat dziennikarstwa zna wyrafinowane słówka. Kolega podczytuje Kopalińskiego przed snem?
– Jestem od pisania, a nie od czytania. Swoje już przeczytałem.
– Ja bym nie był taki radykalny, nawet u was jeszcze można poczytać podpisy pod obrazkami.
– Dobrze, wystarczy tej gry wstępnej. – Bezczelny gnój, pomyślał Marek. – Wpadnę do twojej ulubionej knajpy na Hucie, powiedzmy o piątej, to pogadamy.
– A skąd ty wiesz, jaka jest moja ulubiona knajpa?
– Dziennikarz jest od tego, żeby wiedzieć.
– To się teraz nazywa dziennikarstwo?
Fuck you. Widzimy się o piątej.
I Głowacki się rozłączył. Nie jest dobrze, nie jest dobrze, skandował Marek w myślach. I ni chuja się nie poprawi. Ta menda doskonale wie, jak popsuć mu humor. Stracił resztki ochoty na dalsze pozorowanie pracy, powlókł się do pokoju, z którego jakiś czas temu wyprosił ich Gajewski. Drzwi były zamknięte, więc Jan musiał się gdzieś oddalić, na szczęście.
Zasiadł za biurkiem, próbując zebrać myśli, lecz prawdę powiedziawszy, niewiele tego było. Jasna sprawa. Zadyma potrzebował konkretnych informacji, nie da się zbyć byle czym. I nie ma najmniejszych wątpliwości, że je od Marka uzyska. Po raz kolejny zastanawiał się, w jaki sposób definitywnie rozwiązać problem z Głowackim. Zastosować strategię na skruszonego grzesznika, ogłosić wszem wobec, tak, ja, funkcjonariusz policji, zhańbiłem mundur, tak, oczywiście, prowadziłem po pijaku, tak, jak najbardziej, mam problem z alkoholem, proszę mnie wysłać na leczenie. Ale co zrobiłby Gruszka, gdyby przeczytał artykuł Zadymy o ekscesach podwładnego? A gdyby tak dziennikarzynie przytrafił się nieszczęśliwy wypadek? Eee, bzdury. Najlepiej jak od razu pojedzie na Hutę i poczeka na pismaka w barze U Zdzicha, gapiąc się na jakiś mecz, bo przecież mecze lecą tam na okrągło.

Późnym popołudniem, które nie przeszło jeszcze w wieczór, w knajpie panował smutek tropików. Było duszno, świeże powietrze stanowiło nieznaczny dodatek do chmury papierosowego dymu, bo królujący za barem Zdzich nie znosił przeciągów, toteż wietrzył z rzadka i niechętnie. Sroka zamachał na powitanie do właściciela i barmana w jednym, rozejrzał się po ciasno zastawionej stolikami salce. Tak jak przewidywał, o tej porze tkwiło w knajpie tylko kilku facetów, którzy już kilka godzin wcześniej spisali dzień na straty i metodycznie się upijali. Zamówił piwo i pięćdziesiątkę, siadł przy stoliku, wlał wódkę do piwa, przepił do Cristiano Ronaldo, który na ekranie telewizora prezentował właśnie po strzeleniu bramki boską, wydepilowaną klatę, i wlał w siebie dwa szybkie, solidne łyki. Tak, w tej sytuacji tylko klasyczny u-boot mógł pomóc w gładkim przepłynięciu przez rozmowę, której nie dało się uniknąć.
Zadyma także zjawił się przed czasem, siadł blisko Marka i bez wstępów rzucił:
– Dajesz!
Policjant, który był już na etapie poznawania mocy i osiągów drugiego u-boota, postanowił, że jednak odrobinę się podroczy:
– A nie napije się wcześniej kolega wszystkowiedzący? Tylko tak od razu – dajesz?!
– Nie mam czasu na pierdoły.
– A ja mam, więc go zabijam.
– Co to w ogóle za gadka?
– Konwersacja z kretynem. Zdrowie! – Marek przyssał się do kufla.
Zadyma zapienił się, chciał najpierw coś powiedzieć, ale tylko wydął wargi. Zaczął grzebać w przepastnej torbie, z której wyjął pomiętą kartkę z komputerowym wydrukiem. Pomachał nią tuż przed twarzą Sroki, nie dając mu żadnych szans na bliższe przyjrzenie się jej zawartości, i tokował.
– Wiesz, co to jest? Powinieneś wiedzieć, ale może wóda wyżarła ci już mózg, więc przypominam. To opis twoich osiągnięć w rajdach samochodowych. Mam też deser: kilka fotek, na których bardzo wyraźnie widać numer rejestracyjny. Więc skup się i gadaj, co jest grane w sprawie Druszczowej!
Marek skończył drugiego drina, zapalił fajkę, wydmuchując dym prosto w twarz Głowackiego. Tyle jego satysfakcji. Podkręcony alko, zdecydował, że powie, co ma do powiedzenia, żeby jak najszybciej spławić hienę.
– Mamy problem z seryjnym.
– Łaaaał! – Zadyma nie potrafił ukryć emocji. – Kto, gdzie, jak?
– Sorry Batory, nie mogę powiedzieć nic więcej.
– A chcesz zostać jutro gwiazdą mediów?
– Więc mówię: Druszczową i Płatka zabił ten sam skurwysyn.
– Co mi tu za ściemy sprzedajesz! Tych spraw nic nie łączy.
– Łączy.
– Ale co?
– No, podpis.
– Co dokładnie?
– On haftuje.
– Rzyga w miejscu zbrodni ? – zarechotał Głowacki.
– Nie, wyszywa.
– Co takiego wyszywa?
Marek uznał nagle, że właściwie nie wszystko ma do stracenia i może sobie pozwolić na drobną ściemę:
– Roz. 1, roz. 2.
– Rose? – upewnił się dziennikarz.
– Nie, notuj. R jak ramol, o jak osioł, z jak zgaga. R-o-z.
– Może rozdział pierwszy, rozdział drugi? – na twarzy Zadymy rozkwitł uśmiech w stylu Pomysłowego Dobromira.
– Też nam się tak wydaje – zgodził się z wysiłkiem Sroka.– Masz łeb. Jakby cię wyrzucili z tego twojego szmatławca, to wiesz, gdzie nas szukać.
– Z kapralami nie piję. Coś jeszcze?
– Nie, nic, naprawdę. Reszta póki co w rękach tych z Westerplatte.
– Aha, styka – Zadyma wstał, chwycił torbę, wyjął z kieszeni dwadzieścia złotych i rzucił na stolik. – Walnij sznapsa na konto mojego kolejnego sukcesu. – I już go nie było.
Marek patrzył na banknot leżący na powypalanej papierosami ceracie. Gnój przesadził, myślał, a gnoje, którzy przesadzają, kończą w jeden sposób, z mordami w gnojówce. Już on się o to postara. Od niedopałka odpalił następną fajkę. Westchnął i zgarnął forsę ze stolika. Należał mu się kolejny u-boot.

Niby nie był to pierwszy cichy dzień, niby powinien się już przyzwyczaić, ale kolejne rodzinne śniadanie bez słowa, kiedy nawet dzieci, wyczuwające napięcie między rodzicami, nie dokazywały, wprawiło go od samego rana w ponury nastrój. Szybko zebrał swoje rzeczy i wyszedł z domu, gryząc się, że – co tu kryć – ucieka przed problemem, zamiast spróbować go rozwiązać. Ale na to przecież potrzeba czasu, którego teraz akurat nie miał. Marne usprawiedliwienie, pomyślał.
Zdecydował, że pójdzie do fabryki na piechotę, żeby nieco się wyciszyć i spokojnie pomyśleć. Spaceroterapia zawsze dobrze mu robiła. Włączył komórkę, która zaraz zaczęła brzęczeć i dzwonić. Lesio kilka razy próbował się z nim skontaktować. Znowu, tak samo jak poprzedniego dnia wieczorem. I trudno, to problem Lesia, on zrobił swoje. Równy krok zrelaksował go. Gdy dotarł na miejsce, był już całkowicie spokojny. Przynajmniej tak mu się wydawało.
Dyżurny zatrzymał go, gdy tylko wszedł do komendy:
– Nadkomisarzu, szef wzywa.
– Ale zaraz mam spotkanie z pismakami...
– Odwołane.
– Czemu?
– Mnie tam w szczegóły nie wtajemniczali.

Gajewski powlókł się do gabinetu szefa, przewidując, że czeka go niespodzianka z rodzaju niechcianych. Zapukał, rozległo się dziarskie „wlazł!”, i nim zdążył dojść do biurka Gruszki, usłyszał:
– Mamy kreta.
– To znaczy? – Brwi Gajewskiego podjechały do góry.
Nadinspektor podał mu gazetę. Nierozłożoną:

Seryjny morderca grasuje w Krakowie

Takiego przełomu w bulwersującej Kraków sprawie Grażyny Druszcz (59 l.) nikt ze śledczych nigdy by się nie spodziewał! Wszystko wskazuje na to, że nauczycielka jest ofiarą seryjnego mordercy. Przy zwłokach Druszcz, znalezionej w parku i uduszonej przy pomocy jej własnego warkocza, znaleziono dziwną „wizytówkę”.
Pozwoliło to na powiązanie tego zabójstwa ze sprawą niewyjaśnionej dotąd śmierci Jacka Płatka (28 l.). Mężczyzna zginął w inny sposób – jego serce stanęło, gdy został przez zwyrodnialca zepchnięty z dachu starej kamienicy. Ale przy jego zwłokach morderca pozostawił ten sam niezwykły ślad.
Kawałek materiału z wyhaftowanym na nim podpisem. Dlatego prowadzący śledztwo nadali mu pseudonim operacyjny „Kordonek” – to nazwa nici używanej do robótek ręcznych. Sposób, w jaki dokonane zostały oba zabójstwa, wskazuje na osobę nadzwyczaj silną. Lecz niewykluczone jest, że potwór nie działa sam.
Konferencja prasowa w komendzie wojewódzkiej zapowiadana jest dopiero na dziś. Dlaczego nasi stróże prawa tak długo zwlekają z podaniem szczegółów opinii publicznej? – nie wiadomo. Czyżby zamierzali ze spokojem czekać na to, aż psychopata zaatakuje ponownie?
Od momentu śmierci polonistki minęło już osiem dni, a morderca jest wciąż na wolności i cicho szykuje się do napisania kolejnego rozdziału. Nie ma żadnych wątpliwości, że to cisza przed przerażającą burzą.


Autor: Michał Głowacki
– Kordonek? – zapytał retorycznie Jan. – I o co mu, do licha, chodzi z tym kolejnym rozdziałem?
– Pierdu, pierdu, a publisia wyje z rozkoszy – jak zwykle w chwili najwyższego poirytowania Gruszka nieomal wył z tęsknoty za fajką. – Ale nie uwierzę, że sam na to wszystko wpadł. Chociaż kręci się tu całą dobę, co oczywiście trzeba raz na zawsze ukrócić. Nie wiem, jak złapię to gumowe ucho, osobiście nogi z dupy powyrywam. No nic, Jasiu, muszę pomyśleć, co z tym fantem zrobić, a ty wracaj do roboty.
Do komendy musiało dziś trafić chyba z pół nakładu „Bez Osłonek”. Gdybyśmy tak mieli te środki co FBI, rozmarzył się Gajewski, zmieliłoby się wszystko i po kłopocie. Tylko kto by przypuszczał, że coś takiego się wydarzy? Pewnie ten, który sypnął... Jan wszedł do pokoju, gdzie zastał Beatę i Marka pogrążonych w dyskusji. Każde miało swój egzemplarz gazety. Trzeci spoczywał na jego biurku. Nadkomisarz zamachał szmatławcem niczym muletą.
– Jakieś pomysły?
– Noo – zaczął Sroka – nie wiem. Za to jak zwykle mogę się założyć, co szykuje Gruszka: łamanie kołem. Nie, to zbyt wymyślne. Nogi. Z...
– Nudzisz mnie już, Mareczku. Od dawna – przerwał Gajewski, chowając twarz w dłoniach. – Poza tym nie mówię o zabawie w kotka i kreta. Wciąż mamy w plecy, a ta dzisiejsza afera nie polepsza naszej sytuacji. Beatko, czy ekipa na pogrzeb gotowa?
– Tak. Paweł, ja i jeszcze trzech młodziaków.
– Lepiej, żebyście wszyscy byli po cywilnemu.
– Oczywiście. – Źrenicka powstrzymała irytację i chęć dodania „tato” tylko dlatego, że w tej chwili nurtowała ją inna rzecz. Czy aby nie ma początków paranoi.




Marta Mizuro - z wykształcenia polonistka, krytyk literacki, dziennikarka, laureatka Nagrody im. Ludwika Frydego, przyznawanej przez Międzynarodowe Stowarzyszenie Krytyki Literackiej (2002), nominowana do „Pikowego Lauru", nagrody Polskiej Izby Książki. W latach 90. współredagowała „Telewizyjne Wiadomości Literackie". Regularnie publikuje recenzje m.in. w „FA-arcie", „Nowych Książkach", „Onecie", na empik.com oraz w „Literze", gdzie opiekuje się prozą. Od 2004 roku pracuje w miesięczniku „Odra" i prowadzi rubrykę książkową w „Zwierciadle". Mieszka we Wrocławiu.

Robert Ostaszewski
- krytyk i prozaik, redaktor „FA-artu", „Dekady Literackiej" i były redaktor Portalu Kryminalnego; laureat Nagrody im. Ludwika Frydego (2001). Mieszka w Krakowie. Wydał zbiór felietonów Odwieczna, acz nieoficjalna (2002), prozę Troję pomścimy (2002) oraz zbiór opowiadań Dola idola i inne bajki z raju konsumenta (2005). W 2008 roku olsztyński „Portret" opublikował jego Etapy. Rozmowy z pisarzami (i nie tylko).


RECENZJA KSIĄŻKI