Czytelnik, który usłyszał, że bohaterem kolejnej powieści Franczaka będzie brat Emila, bohatera Nieludzkiej komedii, mógł mieć wiele wątpliwości. Niepokój budzi z jednej strony fakt, że była to postać co najmniej niezbyt wyrazista (inna rzecz, że chyba trudno być wyrazistym przy okrutnym mordercy), z drugiej zaś, że tak charakterystyczna i mocną kreską (można by powiedzieć, że wręcz za mocną) zarysowana opowieść, jak ta, którą znamy z pierwszej książki cyklu, sprawi, że kolejna będzie mało atrakcyjna, przeciętna i zwyczajnie nieciekawa. Ustalmy coś już na samym początku: to strachy na lachy.

Można by oczywiście podjąć próbę szeroko zakrojonego porównania Nieludzkiej komedii i Da capo ze względu na stylistykę, język czy konstrukcję narracji. Wystarczy jednak wskazać, że w zestawieniu z Nieludzką…, Da capo zaskakuje po pierwsze wyraźnie większą swobodą autora i znacznie mniejszą ilością żartów, zabawnych powiedzonek, gier słownych (bez wahania uznawałam je za wielką zaletę Nieludzkiej…) czy osobliwych efektów komicznych uzyskiwanych tam przez zestawienie przerażającej fabuły z niezobowiązującym stylem. Po drugie zaś (choć nie jestem pewna, czy to rzeczywiście zupełnie inny aspekt) sama fabuła, antropologia wpisana w utwór oraz postaci są mniej jednoznaczne. Niuansując swoją prozę, Franczak osiąga zaskakujący rezultat – okazuje się bowiem, że to właśnie na wskroś przeciętny Kamil (główny bohater Da capo), a nie Emil, opowiada ciekawszą, bardziej poruszającą i głębszą historię. Koniec. Więcej porównań nie będzie.

Pozornie historia Kamila implikuje dwa plany czasowe – przeszły, a więc wspomnienia, oraz teraźniejszy. Wydaje się jednak, że nie sposób jednoznacznie ich rozdzielić. Konfesyjna narracja – wielokrotnie, na wielu poziomach lektury, nasuwa się skojarzenie z Kompleksem Portnoya Philipa Rotha – w tym przypadku oznacza jednak coś więcej: nie można uwolnić się od przeszłości, pamięci doświadczeń i traumatycznych wspomnień, co sprawia, że stają się one teraźniejsze – równie żywe i wyraźne, jak to, w czym bohater bierze udział obecnie.
Rodzinne wspomnienia Kamila to ciąg upokorzeń, poniżeń, poczucia wyobcowania i zhańbienia. Kompulsywny onanizm, który stawał się dla niego zarówno źródłem jedynej rozkoszy, jak i powodem do porażającego wstydu, opisuje bez ogródek: Często, gdy pod nieobecność rodziców onanizowałem się w przedpokoju przed lustrem, w tym lustrze odbijał się również portret ojca. Ojciec z portretu patrzył na mnie z wyraźnym obrzydzeniem, a kiedy szczytowałem i moją twarz wykrzywiał grymas rozkoszy, zdawało mi się, że odwraca wzrok. Do dziś czuję na sobie to spojrzenie, gdy dotykam się we własnym domu (…). Onanizm stanie się dla bohatera życiową udręką, a jednocześnie ucieczką od opresyjnego systemu, który funduje mu nie tylko ojciec (o nim za moment) i szkoła, a później korporacja , ale także żona.

Rozkosz jest nielegalna i wstydliwa, podobnie jak seksualność i pragnienia, które Kamil tłumi w sobie od najmłodszych lat. Banalne już – poprzez siłę powtórzenia – stwierdzenie, że kultura jest źródłem cierpień, musi tu jednak paść. Tabuizacja rozkoszy, także rozkoszy czerpanej z obcowania z samym sobą, jest tak naprawdę źródłem dalszych problemów. Dyskryminowany, poniżany również przez kolegów, tak wspominać będzie szkolny czas: Katechetka straszyła nas piekłem, Żelazna Dama na wiedzy o społeczeństwie równie żarliwie straszyła faszyzmem i interwencją amerykańską, ale w gruncie rzeczy nie miało znaczenia, jaką ortodoksję przyjmowaliśmy, najważniejsze, że ćwiczyliśmy się w uległości (…). Świat, w którym dorasta chłopiec, jest światem zakazów, nakazów i jasno wytyczonych dróg życiowych. Godzi się na nie wszystkie, nie widząc drogi wyzwolenia. Tresura, której jest poddawany, ma dać wymierne efekty: ma być dobrym (czytaj: karnym) synem, dobrym (czytaj: zdyscyplinowanym) pracownikiem, dobrym (czytaj: posłusznym) mężem. Normatywne wzorce, które są mu narzucane, nie budzą – to chyba najbardziej przerażające odkrycie – większego oporu.

Psychoanalityczny wymiar powieści narzuca się niemal od jej pierwszych kart. Ojciec, dysponujący opresyjnym i karzącym wzrokiem, jest depozytariuszem kompleksów Kamila. Co znamienne – jest rzeźbiarzem (wystarczy, że wypaczymy nieco mit o Pigmalionie…), alkoholikiem i dowcipnisiem. A dowcipkować jest z czego: z inicjacji seksualnych, ze sprawności fizycznej, ze słabości charakteru i w końcu z niedostatecznej męskości syna. Na wskroś przeszywający moment, w którym bliski ostatecznego upadku bohater musi wrócić do rodzinnego do domu, oddaje Franczak w mistrzowskim, otwierającym powieść zdaniu: Wchodzę do domu, to znaczy do domu rodziców, mam złamane serce, w ustach sucho, w głowie szum. Jeśli spróbujemy zdystansować się do opowieści, zobaczymy przerażający schemat: traumatyczne dzieciństwo i dorastanie – wyrwanie się z domu, co wymaga wielu ustępstw, konieczność przeprowadzenia rachunku zysków i strat – powrót do domu, podczas którego okazuje się, że zysków właściwie nie ma. Bohater nie potrafi przepracować swoich doświadczeń i traum. Ciągle powtarza pewne zdania, co poza tym, że nadaje specyficzny rytm opowiadaniu, a na dodatek wzmacnia wrażenie narracji mówionej, jest też znamienne na innym poziomie: nie da się przestać powtarzać czegoś, z czego wspomnieniem nawet nie sposób się rozstać. Kamil mówi zresztą wprost: A ja nie cierpię się powtarzać. Nie cierpię się  powtarzać, ale pewne rzeczy domagają się, aby do nich wracać. Uwypuklając w ten sposób problemy, autor wskazuje też na pewną powtarzalność procesów: rzeźbiący męskość syna ojciec, znajduje, jak już sygnalizowałam wcześniej, swoich kontynuatorów w miejscu pracy syna i w jego własnym domu. Nawet, gdy Kamil wybiera drinka dla siebie i swojej – hmm… – kochanki, podporządkowuje się utrwalonym modelom i wyobrażeniom na temat mężczyzny: Sam napiłbym się piwa, ale nie wypada, skoro ona będzie sączyć Martini. Wódka też nie, chyba, że w szklance, z lodem, to już może lepiej whisky. Tak, whisky to alkohol równie wytrawny, co Martini, ale stosowniejszy dla mężczyzny.

Męskość jest zarówno dla samego Kamila, jak i w całej powieści problemem pierwszoplanowym: wywindowane, bardzo stabilne wzorce osobowe są na tyle opresyjne i na tyle trudne do zrealizowania, że blokują inicjatywę emancypacyjną Kamila. Nie odnoszę jednak wrażenia, że Franczak chce budować antynomiczny wobec feministycznego projekt. Wręcz przeciwnie – raczej pokazuje, że zastana kultura nie tyle jest koszmarem dla konkretnej grupy społecznej, ale może być dla każdego, jeśli tylko poddać się (a raczej: jeśli zostanie się poddanym) jej mechanizmom. Kamil mówi na przykład: W firmie obowiązywał image człowieka zamożnego i zadowolonego z siebie, cieszącego się z tendencji wzrostowych i z własnej stabilizacji, zaś podczas spotkań nieoficjalnych image ten wzbogacał się o specyficzny ultramęski rys, wszyscy bowiem przeobrażali się w wysportowanych twardzieli i wiecznych playboyów. Próba przekroczenia własnej indolencji, a więc tandetny romans z Ewą, postacią rodem z filmów porno, nie może się skończyć i oczywiście nie kończy się sukcesem. Po zdradzie, której Kamil się dopuścił, żona-szeryf wyrzuca go z domu. Czy na tym – na klęsce – kończą się próby wyjścia z zaklętego kręgu? A może w tym sensie również: da capo senza fine? Zza parawanu porządnego i poprawnego życia wyzierają rzeczy nieprzyzwoite i nieczyste, a przecież w niewielkim wierszyku streścić powinny się pragnienia Kamila: kiedy będę już duży, chcę się dzieciom przysłużyć, chcę być dobry i miły, by mnie dzieci lubiły. Powinny, a znów się nie udało.



Jerzy Franczak, Da capo
Wydawnictwo Literackie, 2010


Przeczytaj też w E-SPLOCIE rozmowę Olgi Szmidt z Jerzym Franczakiem: CZĘŚĆ PIERWSZA, CZĘŚĆ DRUGA!

FRAGMENT KSIĄŻKI