Od dziecka bałam się wody, do dziś nie umiem pływać. Próbowano mnie nauczyć, bezskutecznie, trudno mi dać się ponieść wodzie, zaufać jej, usystematyzować ruch zgodnie z jej regułami. Nie jest to paniczny lęk, ale nie igram z wodą, bo woda znaczy dużo, od zawsze. Strelnikoff wie o tym, dlatego nie pogrywa z wodą, daje jej swobodnie przeciekać między linijkami tekstu, pozwala słowom i wydarzeniom w Wyspie kapać, ociekać, rozmywać się. Przecież wyspa jest dzięki wodzie, woda ją definiuje. Trzeba wodę przemierzyć, żeby dostać się na wyspę. Udoskonalmy więc umiejętność pływania i głębokiego oddechu, zanim zaczniemy czytać, bo w  wodzie kryją się tajemnice, a żeby te wydobyć, musimy się zanurzyć, zachłysnąć, obmyć.

Trudno opowiedzieć fabułę Wyspy, nie psując zabawy, bo, zdradzając historię od początku do końca, wręczałoby się czytelnikom ułożone puzzle. Wystarczy więc to, co ujawnia notka wydawnicza: mamy mężczyznę, fotografa, spoglądającego na zdjęcie z wakacji, na którym jest jeszcze dzieckiem; fotografia ta wytrąca go z jego obecnego, ustatkowanego życia i każe poszukiwać historii będącej genezą zdjęcia. Bohater wyrusza więc w podróż do miejsca przedstawionego na fotografii. Ponieważ można się tam dostać jedynie pociągiem, zmuszony jest wybrać ten środek transportu. I właśnie w pociągu wydarzać się będą rzeczy niecodzienne, począwszy od pojawienia się współpasażerki uderzająco podobnej do  partnerki bohatera z lat młodzieńczych oraz konduktora, równie znajomego i wydającego się w zmowie z kobietą, poprzez wszechobecną wodę, medium przemiany, aż po niepokojące flashbacki z życia fotografa, raz po raz przebiegające mu przed oczami niczym kadry filmu.
Tyle. Wszystko, co dzieje się dalej, sięga zarówno w przód, jak i wstecz zarysowanej na pierwszych kartkach książki historii; siatka multiplikujących się w Wyspie znaczeń zaczyna tworzyć coś w rodzaju hamaka, na którym czytelniczka czuje się i wygodnie, i niepewnie:  jeśli dobrze się ułoży, może zanurzyć się we śnie, rytmicznie ukołysana, ale wystarczy jeden gwałtowny ruch i rąbnie boleśnie o jawę.  Wyspa jest więc na pograniczu gatunków, jest i dreszczowcem, i powieścią sentymentalną – Strelnikoff umiejętnie balansuje na krawędziach usystematyzowanych form, zuchwale igra z przyzwyczajeniami i nastrojami odbiorców. Ta mała, nieco ponadstustronicowa książka jest jak spacer po mieście, do którego pojechało się pierwszy raz: lekturze towarzyszy zarówno niepokój, jak i ekscytacja.

Tempo Wyspy jest znakomite, szkoda czasu na drapanie się po głowie, tym bardziej, że końcówka powieści Strelnikoffa działa jak złapanie porządnego oddechu po wynurzeniu się z wody – nie dość, że tworzy ładną kodę, to i znaczy na nowo wszystkie strony, kartkowane wstecz. Działa trochę jak odpływ, zabiera ze sobą całą historię, aby za chwilę rzucić ją z powrotem na brzeg w innej postaci, obmytą z piasku, przystrojoną czymś zupełnie nowym.

Nie ukrywam, że dużą zaletą Wyspy jest dla mnie obecna w książce tematyka kobiecej natury, niedostępnej, ukazywanej mężczyźnie skrawkami. Autor obnaża swoją wrażliwość na to, co kobiece, ukryte pod warstwą pudru, wie, że każda z nich [kobiet] niesie z sobą cały świat, składający się ze ściśle ułożonych kryształów pamięci, niektórych przejrzystych, a innych tak ciemnych, że nie można (...) od razu dostrzec tego, co w sobie kryją. Zresztą Strelnikoff bez ogródek zdradza, że tytułowa wyspa to kobieta, do której bohater nigdy nie dotarł i nie dotrze.

Wyspa to opowieść o poszukiwaniu własnej historii, o próbie określenia swojej  tożsamości. Spacer ścieżką pamięci nie należy zwykle do relaksujących, ma w sobie  element owego dreszczowca, z którego czerpie Strelnikoff. Trzeba uwolnić myśli ze smyczy tkwiącej w żelaznej ręce czegoś, co nazywam zdrowym rozsądkiem, poluźnić gorset racjonalności i dać opowieści przeciekać przez szczeliny. Sens powinien ujawnić się gdzieś na granicy jawy i snu, wspomnień i wydarzeń teraźniejszych, niedomówień i wyjaśnień.

Strelnikoff maluje też laurkę dla fotografii, mapę Wyspy tworzy bowiem zbiór klisz pokazanych czytelnikowi niczym album fotografii otworkowej. Książka staje się camera obscura, tekst w niej ukryty jest światłoczuły, każde wertowanie kartki to otwieranie migawki, naświetlanie znaczeń. Wywołujemy zdjęcia wraz z bohaterem-fotografem, którego w końcu mamy okazję zobaczyć: Strelnikoff wyprowadza go zza aparatu, ujawnia zarówno jego osobę, jak i tajniki jego pracy. Fotograf staje się fotografowanym, w niego wymierzony jest obiektyw, spojrzenie autora przejmuje władzę: to ono czeka na odpowiednie światło, ono kadruje. Tożsamość bohatera-fotografa zostaje potraktowana lampą błyskową, a my, czytelnicy, jesteśmy wraz z autorem niczym paparazzi, którzy przyłapują gwiazdę bez makijażu, z tą różnicą, że nie szukamy sensacji – szukamy odpowiedzi.

Czytałam Wyspę, jadąc autobusem, padało; gdybym była w pociągu, przyglądałabym się pewnie nieufnie współpasażerom, poszukując w nich własnych wspomnień. Nietrudno poddać się tej książce, bo nie tylko jej treść, ale i sposób wydania jest bardzo sugestywny: numery stron niczym numery miejsc na drzwiach przedziału, intermedia w formie fotografii, na których dopisano wiadomość. Jest w Wyspie niepokój, spryskany na końcu mgiełką ukojenia, jest napięcie nie pozwalające się zgarbić, jest literacka kofeina. „Mała rzecz, a cieszy” – można by zareklamować książkę Strelnikoffa, choć uciecha to za mało, Wyspa hiperwentyluje, w sensie terapeutycznym, jest jak dobra sesja oddechowa. Polecam. Poprawia krążenie.



Dmitrij Strelnikoff, Wyspa
W.A.B., 2010