Agnieszka Goławska: Podczas lektury pani zbioru opowiadań Wieloryb, czyli przypadek obiektywny powstaje coś na kształt topografii terenu, mapa na styku wyobraźni i zdarzeń rzeczywistych. Czy uważa pani, że są miejsca, w których zaistnienie historii wartych zapisania jest bardziej prawdopodobne?

Agnieszka Taborska: Na pewno w podróży zmysł obserwacji jest szczególnie wyostrzony – nie tyle prowokujemy wydarzenia, ile sumienniej je obserwujemy. Historie warte zapisania zdarzają się jednak wszędzie. Wystarczy wyjść z domu. A czasem wychodzić nawet nie trzeba: wystarczy wyjrzeć przez okno czy wziąć do ręki gazetę.

 ...albo zajrzeć przez okno do sąsiada, jak w przypadku pastora z Providence. Na ile Wieloryb jest kontynuacją Okruchów amerykańskich? Historia o zatrzaśniętych w samochodzie kluczykach powtarza się w obydwu zbiorach.

To jedyna opowieść wspólna. Nie mogłam się powstrzymać, by do niej nie wrócić. Tym bardziej, że samochód (yugo) jest jednym z bohaterów Wieloryba. Oba zbiorki łączy zwyczaj przyglądania się światu, Wieloryb jest jednak książką daleko bardziej osobistą, niekiedy wręcz intymną.

Z czego ten większy poziom intymności wynika?


Z tego, że, pisząc Wieloryba, byłam o kilkanaście lat starsza. Wiem oczywiście, że wielu pisarzy pisze rzeczy bardzo intymne w wieku znacznie młodszym, ale ze mną było inaczej. Okruchy amerykańskie stanowiły wznowienie książki wydanej w 1995 roku pod nie najszczęśliwszym tytułem Polubić muzykę country. Dziennik amerykańskiej podróży. O muzyce country było tam mowy niewiele, ale o podróży przez Stany i poznawaniu tego kraju – sporo. Wieloryb nie jest przypisany do miejsca: płynie po wodach europejskich, amerykańskich, trafia nawet do Afryki. Nie o opis przemierzanych krain w nim jednak chodzi, lecz o uchwycenie rządzących światem absurdów, śmieszności, przypadków obiektywnych (jak powiedzieliby surrealiści), trudno uchwytnych reguł skrytych za zanurzoną w codzienności cudownością (znów ulubione przez surrealistów słowo!). Wieloryb bierze się za bary z życiem, tak jak Okruchy amerykańskie próbowały stawić czoła Ameryce i jej odmienności od Europy.

Skoro już mowa u surrealizmie – jak bardzo to, że zajmuje się pani twórczością surrealistów, wpłynęło na pani postrzeganie świata? Czy teksty z Wieloryba określiłaby pani mianem surrealistycznych? Wskazywałby na to chociażby tytułowy, wspomniany przez panią przypadek obiektywny.

Podtytuł podpowiedziała mi zajmująca się wydawaniem książek znajoma. Tak, jak kiedyś Buñuel ze swym scenarzystą Jean-Claude’em Carrière’em uznali, że w tytule Urok burżuazji czegoś brakuje, tak moja przyjaciółka uważała, że Wieloryba lepiej rozwinąć. Uzupełniłam go przypadkiem obiektywnym. W recenzjach pojawiają się nawiązania do surrealistów i Topora (słusznie, bo sama się na nich powołuję). Nikt jednak nie wspomina Laurie Anderson czy Johna Cage’a, z którymi Wieloryb ma więcej wspólnego, niż z surrealizmem i Toporem.
Od czasu wydania Abecadła Topora, Sennego żywota Leonory de la Cruz i Spiskowców wyobraźni noszę etykietkę specjalistki od surrealizmu. Nie martwi mnie to oczywiście, bo surrealistyczne spojrzenie na świat jest mi bardzo bliskie. Ale nie jest to spojrzenie w Wielorybie dominujące. To ciekawe, jak często oceny książek dalekie są od refleksji nad tekstem. Lekcję w tej kwestii odebrałam po ukazaniu się Spiskowców wyobraźni. Wśród składających się na gruby tom osiemnastu esejów dwa poświęcone są artystkom. Wielu dziennikarzy i krytyków pisało jednak, że to książka o surrealistkach. I tak moją „specjalizację” zawęzili jeszcze bardziej!

Czy wobec tego uzupełnienie tytułu Wieloryba o surrealistyczny przypadek obiektywny nie jest prowokacją wymierzoną w tych krytyków, którzy chcieliby zamknąć pani twórczość w określonych ramach?

Nie jestem aż tak wyrachowana! Przypadek obiektywny gra zresztą w tych opowiadaniach ważną rolę. Ucieszyłabym się jednak, gdyby świadomość związków z surrealizmem nie zacierała innych tropów.

Zwraca także uwagę filmowy charakter tych opowiadań. Wiele z nich można by zamknąć w krótkich scenach. Długością pewnie nie przekraczałyby minuty, więc i w tym przypadku zalecenia Johna Cage’a mogłyby się sprawdzić.

Kino jest mi bardzo bliskie, wolę je od teatru, a festiwale filmowe od konferencji naukowych. Niektóre opowiadania do filmów nawiązują. Niczego nie odkrywam, dowodząc, że rzeczywistość powtarza sytuacje znane nam z ekranu, przytaczam tylko trochę przykładów. Magiczne koło by się zamknęło, gdyby ktoś zrealizował na podstawie któregoś z opowiadań filmową etiudę!

Na przestrzeni jakiego czasu powstawały teksty, które składają się na Wieloryba?

Pisałam je przez trzy lata. Pierwszy impuls przyszedł zresztą od Piotra Kalińskiego, który poprosił mnie o tekst do „Mrówkojada” zainspirowany widokiem z mojego amerykańskiego okna. Wspomniana przez panią historia pastora, oglądającego w sąsiednim domu filmy pornograficzne, spełniłaby Piotra życzenie. Przedtem jednak napisałam szereg innych krótkich opowiadań, czasem relacjonujących wydarzenia świeże, kiedy indziej cofających się nawet do dzieciństwa. Gdy zeszłej jesieni Czarne wyraziło chęć wydania zbiorku, przestałam dodawać nowe rozdziały. Zbierają się na następną książkę, która ma już nawet tytuł. Po raz pierwszy mi się zdarza, że tytuł wyprzedza środek!

Czy może pani ten tytuł zdradzić?

Inaczej niż w raju – od tytułu jednego z opowiadań. I oczywiście w hołdzie Jarmuschowi.

Część tekstów, które składają się na Wieloryba, ukazywała się zresztą w „Mrówkojadzie” jakiś czas temu jako Okruszki.

A dwa opowiadania: tytułowy Wieloryb i Prawda powstały dzięki spacerom w okolicy Lokatora, do którego kilkakrotnie przejeżdżałam.

Miałam też o te dwa opowiadania zapytać. Rzeczywiście, miejsca w nich opisane znajdują się w tak bliskim sąsiedztwie Lokatora, że nietrudno o skojarzenie. Czy okolice krakowskiego Kazimierza mają dla pani jakąś szczególną atmosferę? Podatny grunt do zaistnienia przypadków obiektywnych?

Cały Kraków. Choć urodziłam się i dużo czasu spędzam w Warszawie, nie lubię jej. W Krakowie oddycham pełną piersią – nie przeszkadzało mi nawet powietrze zatrute Nową Hutą i węglowymi piecami! Inne uchodzące za piękne polskie miasta nie robią na mnie wrażenia, a Kraków... Zastanawiałam się nawet niedawno, skąd się to przywiązanie bierze. Może stąd, że w dzieciństwie przyjeżdżałam tu z ojcem. Mieszkaliśmy w jeszcze nieodremontowanym, ale i tak na tle siermiężnej Polski wspaniałym przedwojenną świetnością Hotelu Francuskim i odwiedzaliśmy relikty poprzedniej epoki: hrabiny i księżne dożywające smutnego końca za parawanem w podzielonym mieszkaniu. Była w tym wszystkim atmosfera i z Felliniego, i z Hasa. Oczywiście też – skoro mówiłyśmy o etykietce surrealistki – Kraków to jedyne miasto w Polsce, gdzie trudno surrealistycznej aury nie wyczuć. Dawniej były jeszcze Lwów i Drohobycz, uwiecznione przez Deborę Vogel i Schulza. Teraz do wędrówki, jaką Breton czy Soupault odbywali niegdyś dniem i nocą w Paryżu, zachęca jedynie Kraków. Jest tam miejska cudowność, zamglone zaułki, kocie łby, sklepiki ze starzyzną – to wszystko, co odnajdujemy w Harmonii czy Wspólnym pokoju Hasa. Zresztą to nie przypadek, że nieliczne przejawy wojennego i powojennego polskiego surrealizmu – filmy Hasa, sztuka Kantora, malarstwo Tadeusza Brzozowskiego czy Kazimierza Mikulskiego – powstały tam właśnie. Zauważyła pani, że opowiadania z Wieloryba dziejące się w Warszawie dotyczą głównie przedzierania się przez miasto jakimś środkiem lokomocji (Święta, Czystość) oraz (to raczej przypadek) odwiedzin w nieprzychylnych użytkownikom miejskich toaletach? Po Warszawie się jeździ, rozpaczliwie próbując przenieść się z jednego miejsca w drugie, z reguły bardzo odległe. Po Krakowie się spaceruje, zauważając po drodze to hak po wielorybie, to posąg Świętej Rity, patronki nieszczęśliwych małżeństw.

W opowiadaniu Drohobycz pisze pani, jak niewiele pozostało z atmosfery czasów Schulza, poznałam to zresztą na własnej skórze (ten sam siermiężny hotel, a w nim problemy z wodą). Na Wieloryba składają się teksty, w których można znaleźć zapis poszukiwań śladów przeszłości, miejsc, w których czas się zatrzymał albo zwolnił: Ulica Daguerre'a, Lovecraft czy Five o'clock, w którym opisuje pani wizytę u gospodyni kolonialnego domu w Providence, przemierzanie stanu Missisipi w poszukiwaniu bluesa. Czy to takie własne podróże sentymentalne?

Z pewnością bliższa mi jest nostalgia spojrzenia w tył niż optymizm patrzenia w przyszłość. Dlatego wolę surrealistów od futurystów!

Niektóre opowiadania, jak te opisujące wydarzenia z dzieciństwa, to oczywiste retrospekcje. Jak rzecz się ma z innymi tekstami? Czy większość z tych historii zapisywana była na bieżąco, czy wracały do pani po pewnym czasie?

Pewne historie zapisywałam zaraz po tym, kiedy się zdarzyły. Częściej jednak przetwarzałam je w myślach, nawiązując do scen z filmów czy książek, tworząc coś w rodzaju kolażu.

Może także z tego względu zakwalifikowanie pani twórczości do konkretnego gatunku nie jest łatwe. Ubawiłam się, kiedy w jednej z krakowskich bibliotek Okruchy amerykańskie znalazłam w dziale... „Nauki społeczne - humanistyka”!

O, jest sporo śmieszniejszych przykładów! Polubić muzykę country. Dziennik amerykańskiej podróży stał w księgarniach w działach muzycznych, a ja zostałam zaproszona do telewizyjnego programu na temat muzyki country. Czekałam, aż Okruchy amerykańskie trafią na półki z książkami kucharskimi, a ja do audycji kulinarnej jako specjalistka od pieczenia ciasta z dyni! Dla moich książeczek dziecięcych niemiecki wydawca stworzył w katalogu dział „Książki dla czytelników w wieku od 5 do 100 lat”. Dla Sennego żywota Leonory de la Cruz słowo/obraz terytoria wprowadziło katalogową rubrykę Mistyfikacje. Z tą książką jest zresztą najwięcej zabawy. Jedna z dwóch najważniejszych warszawskich bibliotek opisała w katalogu jej bohaterkę jako postać historyczną; druga – jako postać wymyśloną przez surrealistów. A kilka dni temu wróciłam z francuskiego festiwalu literackiego na temat literackich mistyfikacji, na którym opowiadałam o mojej świętej. Uczestnicy – niepomni tytułu imprezy – w świętą Leonorę uwierzyli! Tak jak katalogi warszawskich bibliotek, podzielili się na dwa obozy: jeden wziął ją za „prawdziwą” świętą, drugi był przekonany, że całą historię wymyślił Philippe Soupault. Tyle osób mnie o nią pytało, że ostatniego dnia wdrapałam się na scenę i do wszystkiego przyznałam. I wie pani, co się wówczas stało? Pół sali biło brawo, a druga połowa poczuła się oszukana i się na mnie obraziła!

Tylko czekać, aż Wieloryb znajdzie się wśród książek przyrodniczych, a Inaczej niż w raju zostanie potraktowane jako monografia twórczości Jima Jarmuscha!

Pewnie tak... Choć wydana wieki temu moja książeczka dla czytelników w wieku od 5 do 100 lat W malinowym dżemie (nawiązująca tytułem do W malinowym chruśniaku Leśmiana) jakoś nie znalazła się wśród książek kulinarnych. Więc, cytując zakończenie jednego z wielorybich opowiadań, „nigdy nic nie wiadomo”.


*Agnieszka Taborska – pisarka, historyczka sztuki i romanistka. Wydała między innymi Senny żywot Leonory de la Cruz (przetłumaczony na angielski i francuski), Abecadło Topora, Okruchy amerykańskie, Spiskowców wyobraźni. Surrealizm oraz przekłady książek Philippe’a Soupaulta, Gisèle Prassinos i Spaldinga Graya. Jej bajki dla dorosłych i dzieci ukazały się w Polsce, Niemczech, Japonii i Korei. Od 1988 roku dzieli czas między Warszawę i Providence (USA), gdzie w Rhode Island School of Design wykłada historię sztuki. Ostatnio nakładem Wydawnictwa Czarne ukazał się jej zbiór opowiadań Wieloryb, czyli przypadek obiektywny.



Tekst ukazał się w 48. numerze magazynu Mrówkojad*
Kraków 2010


Foto: archiwum Klubu Lokator