W aurze perfekcjonizmu objawił się film na otwarcie. Czarny Łabędź Aronofsky’ego to historia o obsesyjnym dążeniu do doskonałości, w równie obsesyjnie doskonały sposób zrealizowana. Główna bohaterka Nina (Natalie Portman) jest baletnicą, która podobnie jak jej konkurentki z nowojorskiej szkoły, marzy o roli w Jeziorze Łabędzim. Aby ją zdobyć, musi wypaść najlepiej podczas przesłuchania, a to dopiero początek katorżniczej drogi do sukcesu. Pieczołowicie budowane napięcie, już od pierwszej sceny castingu młodych tancerek, nie opuszcza filmu ani na sekundę. Tyle tylko, że początkowa ekscytacja widza losem Niny i wspólne oczekiwanie na wynik ustępują miejsca atmosferze niepokoju i wyczekiwania na ostry cios. Dziewczyna całkowicie oddaje się swojej pasji, aż do zatracenia granicy między tym, co realnie istniejące a tym, co tylko wyobrażone. Jej ciemna strona osobowości emanuje na świat przedstawiony tak, że nie tylko jej, ale i widzowi usuwa się grunt pod nogami. Fascynujące studium schizofrenicznego rozdarcia osoby, która obsesyjnie dąży do perfekcjonizmu. A ten, jak twierdzi Aronofsky, bywa śmiercionośny.
Niewątpliwie na drodze do zagłady stanął także bohater długo wyczekiwanego filmu Roberta Rodrigueza. Tytułowy Maczete jest super twardzielem z przeszłością wypisaną na poszramionej twarzy i spojrzeniem spod byka, które nie wróży nikomu świetlanej przyszłości – zwłaszcza mordercom jego rodziny. W zapalczywym akcie wendety niczego się nie lęka, nikomu nie podlega, czasami tylko mięknie w obliczu pięknej kobiety, co nie zawsze wychodzi mu na zdrowie. I mimo że każdy chce go wykończyć, to właśnie on jest tym, który wszytko kończy.
Popęd śmierci jest esencją, wypełniającą najnowszy film Skolimowskiego. Tym, co także wypełnia Essential Killing jest charyzmatyczna twarz Vincenta Gallo, wcielającego się w Mohammeda. Nic o nim nie wiemy. Nie znamy zupełnie motywów jego postępowania, tym bardziej, że reżyser nie pozwolił swojej postaci przemówić. To niebywale odważny gest z jego strony, by w erze kina dźwiękowego, nastawionego na wielkie słowa, cięte riposty i błyskotliwe pointy, zaprezentować film zupełnie pozbawiony znaczących dialogów (w tle tylko rozbrzmiewają jakieś prymitywne i zdawkowe rozmowy żołnierzy, później drwali). Skolimowski zmusza widza do hipnotycznego wejścia w świat bohatera, zwłaszcza, że wielokrotnie stosuje chwyt narracji subiektywnej. I tak wraz z Mohammedem w jakimś ogłupiającym (z głodu) transie błąkamy się po zaśnieżonej puszczy, doświadczamy halucynacyjnego objawienia hordy psów osaczającej stopniowo bohatera. O zawroty głowy przyprawia przede wszystkim niemożność dookreślenia tego filmu – z jednej strony ściśle przylega do najnowszej historii (amerykańskie wojska w Afganistanie, więzienie Guantanamo), a z drugiej odchodzi w kierunku baśni, krwawej i okrutnej przypowieści o instynkcie zabijania. Ten stan zawieszenia (mowy; opowieści między tym, co realne i nierzeczywiste; postaci w zimowej aurze między uśpionym życiem a śmiercią) niewątpliwie wywarł mocne wrażenie na jury, które uhonorowało Skolimowskiego nagrodą specjalną, a milczącego Gallo mianem najlepszego aktora festiwalu.
Wystarczyło jednak, by Gallo przemówił, z tą swoją drażniącą manierą repetycji, zapętlania słów, aby szacowne grono krytyków z emfazą (buczeniem, tupaniem, ostentacyjnym opuszczaniem sali kinowej) odrzuciło autorski film nowojorczyka – Promises Written In Water. Każda ze scen osobno (!) wciąga do intrygującej gry, buduje nastrój podniecającego oczekiwania na końcowy akord. Niezapomniana jest rozmowa Kevina (Gallo) z Mallory (Delfine Bafort) o jego ex-kochance Collette, do której „wszem, zadzwonił i która podobno wyjechała do Tajlandii z 55-letnim Europejczykiem, ale Kevin nie musi się o nic martwić, bo ona kocha tylko jego. Powtarzanie tego dialogu w kółko w różnych kombinacjach, ze zmianą intonacji doprowadza do sytuacji granicznego zdziwienia widza, irytacji, śmiechu, złości – wielu emocji na raz. Trudno nie ulec tej scenie, zachować doń dystans. Niestety sceny zebrane wszystkie razem tworzą coś na kształt fałszywej melodii, w której o dziwo wybrzmiewa tylko jeden krótki song, napisany przez wszechstronnego Gallo. To, co miało być przejmującym studium śmierci ukochanej kobiety, zamieniło się w małą torturę narcyzmem reżysera. Kamera nie opuszcza go ani na krok (dosłownie). W sekwencji otwierającej krąży wokół niego, podąża jego krokami w nerwowych poruszeniach, celowo niedoświetlonych zdjęciach. Wszechobecność wciąż tej samej twarzy, od której nie dało się oderwać w Essential Killing, tu drażni brakiem pokory aktorskiej, wzmagając poczucie, że prawda o życiu, do której dążył Kevin, leży gdzie indziej.
W Somewhere Sofi Coppoli nie dzieje się nic porywającego. Amerykanka na chwilę wypożycza monopol na nudę w kinie od Jima Jarmuscha, składając swój film z pustych, pozornie bez znaczenia ujęć. Wprowadza odbiorcę za kulisy życia hollywoodzkiego aktora – Johnny’ego Marco (Stephen Dorff), którego monotonię rozbija przymus opieki nad 11-letnią córką (Elle Fanning). Ich wzajemnie przywiązanie do siebie, uwarunkowane więzami krwi, zaczyna nabierać rumieńców autentycznej bliskości. Zaufanie rodzi się w efekcie zwykłego spędzania czasu razem – bez fajerwerków czy hojnych gestów, na które niewątpliwie byłoby stać Marco, gdyby pozostał w manierze swoich brawurowych postaci z kina akcji. Film Coppoli, z właściwą reżyserce subtelnością, dotyka kwestii najważniejszych bez zadęcia i patosu. Gdzie leży sens życia? Jak go znaleźć? Na te nieco wstydliwe ze względu na sztampowość pytania jest jedna, w gruncie rzeczy prosta odpowiedź. Odpowiedź tkwi w tytule filmu.
67. Festiwal Filmowy w Wenecji
1-11 września 2010