W sobotę, 7.08., odbyły się spotkania z cyklu Poeci żwawej narracji, podczas których zaprezentowali się Grzegorz Olszański, Krzysztof Śliwka, Piotr Macierzyński, Jacek Podsiadło i Krzysztof Niewrzęda. Olszański, współtwórca grupy poetyckiej Na Dziko przedstawił kilkanaście utworów, w których nie zabrakło charakterystycznej dla jego twórczości gier słów oraz cytatów z literatury i kultury popularnej. Urozmaiceniem, które przypadło do gustu grupie około stu słuchaczy, było przeczytanie premierowego utworu z udziałem Kuczoka, recytującego fragmenty napisane gwarą śląską. Wystąpienie poety nagrodzone zostało oklaskami, a po godzinie publiczność zgromadziła się ponownie, tym razem dla Krzysztofa Śliwki i Piotra Macierzyńskiego. Konwencja była już zupełnie inna. Śliwka postawił na poetycki show, w swoim przekazie próbując wykorzystać gwizdy, świsty i inne, również „industrialne” dźwięki. Publika jednak wydawała się bardziej skupiona na podkładzie muzycznym niż na przesłaniu poety, w związku z czym odbioru wystąpienia nie można zaliczyć do najbardziej udanych. Tym bardziej, że zza pleców uczestników spotkania dochodziły dźwięki pobliskiego koncertu.
Przyciągnąć uwagę słuchaczy, przynajmniej na kilka minut, udało się Piotrowi Macierzyńskiemu – a to za sprawą rozdawania darmowych tomików poezji osobom wykazującym się najszybszym refleksem. Niestety, coraz głośniejsza muzyka dobiegająca z sąsiednich scen nie pozwoliła na dojrzenie głębi w utworach poety; publiczność skupiła się raczej na ich żartobliwej, karykaturalnej powierzchni, nie odważyła się na skok w otchłań diagnozującą stan współczesnej kultury.
Ostatnie tego dnia spotkanie, z Jackiem Podsiadłą i Krzysztofem Niewrzędą, przyciągnęło (przynajmniej początkowo) zdecydowanie najwięcej słuchaczy. Podsiadło okazał się fenomenalny – oprócz deklamacji wierszy zaprezentował dwa autorskie nagrania, oryginalne projekty wykorzystujące głosy znanych osób, a przede wszystkim nawiązał kontakt z publicznością. Tomików wprawdzie nie rozdawał, ale opowiadał zabawne anegdoty, które spotkały się z ciepłym przyjęciem, mimo wciąż równolegle trwających koncertów. Zupełnie nieudanym było, niestety, spotkanie z Niewrzędą; fragmentów jego powieści poetyckiej Second life wysłuchała już tylko garstka najwytrwalszych. Pozostali, znudzeni lub zmęczeni coraz głośniejszą muzyką dobiegającą już ze wszech stron, zrezygnowali z literatury na rzecz koncertu lub piwa.
Podczas niedzielnego cyklu spotkań, odbywających się pod buńczuczną nazwą Chuligani prozy współczesnej, publiczność mogła zapoznać się z utworami Janusza Rudnickiego, Wojciecha Kuczoka, Doroty Masłowskiej i Wojciecha Stamma. Rozpoczął autor Śmierci czeskiego psa, zapowiedziany przez Kuczoka jako ten, kto przeklina najlepiej w literaturze polskiej. Po takiej reklamie publiczność ożywiła się i prawdziwie zainteresowała pisarzem. Słusznie, bowiem menda na jajach literatury polskiej, która tych jaj nie ma, jak przedstawił się sam autor, podarowała słuchaczom brawurowy tekst, pełen zabawnych gier słownych i wulgarnego dowcipu, podszytego ironią i groteską. Wszystko podane w formie typowo rudnickiej, wpisywało się w offowy klimat i nawet hałasy ze scen koncertowych nie zdołały zakłócić odbioru tej literatury.
Równie entuzjastycznie słuchacze zareagowali na Kuczoka, prezentującego kilka fragmentów z książki, która ukaże się jesienią. Autor wybrał sceny erotyczne składające się na etnograficzną analizę seksualności górali – analizę wymagającą od słuchaczy/czytelników zaangażowania różnych partii mięśni brzucha. Kuczok zabrał publiczność na wycieczkę śladami seksualnych odkryć bohatera w wieku 10, 14 i 18 lat, szczęśliwie uwieńczonych spełnieniem z wymarzoną góralką, Felą. Zebrani dzielnie kibicowali poczynaniom bohatera, nagrodzili pisarzy oklaskami i literacko zaspokojeni udali się na muzyczną przerwę, po której przyszedł czas na Dorotę Masłowską i Wojciecha Stamma.
Na spotkanie z młodą pisarką przybyły nadzwyczajne tłumy, z potężną grupą młodych przystojnych mężczyzn na przedzie. Wszyscy z zapartym tchem wyczekiwali na pierwsze słowa Masłowskiej. Niestety, zadanie okazało się zbyt trudne - nadzieja polskiej literatury przez dziesięć minut nie potrafiła przezwyciężyć śmiechu i rozpocząć czytania. Kiedy już to zrobiła, okazało się, że tekst przygotowany specjalnie na OFF Festival jest swoistą diagnozą stanu polskiej polityki, mediów, społeczeństwa – zbiorem utyskiwań na wszystko, co rodzime. Coś na kształt telewizyjnych wiadomości, przemieszanych z wypowiedziami internautów i narzekaniami rodaków podczas rozmów w osiedlowych sklepach. Mieszanka, która rozbawiła publiczność. Niestety, niektórym mogła się wydać niestrawną papką pełną błędów językowych (stylizacja, tak, tak), znacznie odstającą od wysokiego poziomu poprzedników. W każdym razie większość słuchaczy była zachwycona. I w tym zachwycie zapomniała – lub nie chciała pamiętać – o tym, że na Masłowskiej program się nie kończy, w związku z czym Wojciech Stamm występował już przed jedynie kilkunastoma słuchaczami. Występował – lub raczej: powinien był to robić – jednak, z powodów bliżej nieokreślonych (czyżby hałas?) zdecydował się na przeczytanie kilku liryków, po czym podziękował i poszedł. I w taki sposób zakończyły się literackie spotkania offowe.
A co z nich wynika? Jak wygląda obraz współczesnej polskiej literatury zaprezentowany na festiwalu? Niewątpliwie ta literatura jako całość spełnia kryteria poezji nakreślone przez Janusza Rudnickiego, który w jednym z opowiadań (Jeżdżąc z tomu Śmierć czeskiego psa) wyraził swoje poglądy dotyczące różnic między nią a piosenką poetycką: Bo mi za dużo poetyckości w poezji śpiewanej. Nie lubię. (…) Tego dymu, snującego się po scenach ze świecami. Poezja to ogień, nie dym. Albo twarz, poezja to twarz, a poetyckość to powłóczysty, muskający ją welon. Poetyckość ma się tak do poezji jak ładne porównanie do wyjebanej w kosmos metafory. Poezja spada na łeb jak donica z balkonu. (…) Poetyckość to petting, poezja to rżnięcie. Poezja to odejmowanie, redukowanie, to kucie żelaza. Zaprezentowane wiersze niewątpliwie poetycką piosenką nie były, a i proza spełniła wymagania… poezji. Był ogień, a nie dym. Twarz, a nie powłóczysty, muskający ją welon. Rżnięcie, a nie petting. Literatura na festiwalu spadała na łeb jak donica z balkonu, a kiedy miało się już dość deszczu wulgarnie seksualnych kwietników, na ratunek mógłby przyjść na przykład Podsiadło. Mógłby – bo ze względów organizacyjnych (hałas i chłód) okazało się to niemożliwe. Szkoda, bo literatura na naprawdę wysokim poziomie (z małymi wyjątkami – patrz wyżej) zasługiwała na rzeczywiście głęboki odbiór, próbę wniknięcia słuchaczy pod powierzchnię słów. Mam nadzieję, że organizatorzy festiwalu przemyślą sprawę wolności słowa i nie uwiężą go ponownie między scenami muzycznymi a deszczem.