Bez wątpienia największym atutem książki Adama Ubertowskiego ma być główny bohater – detektyw, doktor Figlon. Ten poczciwy naukowiec zajmujący się metateorią (w tym przypadku słowo to urasta niemal do rangi zaklęcia magicznego) ma na zlecenie policji rozwiązywać najtrudniejsze zagadki kryminalne. Niezwykle stereotypowe przedstawienie bohatera-intelektualisty (notka na okładce głosi, że takiego bohatera jeszcze nie było) obejmuje chyba najbardziej ograne chwyty: ciapowaty wygląd, problemy z kobietami (a właściwie problemy z powodu braku kobiet), trudność w porozumieniu z przedstawicielami innych grup społecznych, a wreszcie zestawienie niezwykle przenikliwego umysłu (choć długo w tej sprawie autor pozwala czytelnikowi na wątpliwości) i ogólnożyciowego nieudacznictwa.


Sympatyczne wady Figlona mają z jednej strony pozwalać na wprowadzenie harlekinowego wątku romansowego (czy to jednak nie za duże słowo?), z drugiej zaś zasiać w sercu czytelnika ziarno niepewności, czy na pewno zagadka zostanie rozwiązana (Figlon myli nawet nazwę baru, w której ma się spotkać z wybranką serca). Za ich sprawę można jednak jednocześnie poddać w wątpliwość wysublimowanie umysłu detektywa. W relacjach z innymi nie prezentuje on sobą nic ciekawszego, niż poczucie wyższości, a na domiar nie nobilitują go także jego wprost przedstawiane przemyślenia. Bałamucić czytelnika chce autor takimi na przykład wywodami: Miał zamiar spędzić wakacje jak z podręcznika młodego pilota wycieczek i w tym celu nakreślił sobie i zrealizował bardzo precyzyjny projekt, który składał się z trzech faz: lustracji (osobistego wglądu w zasoby mieszkaniowe kurortu), analizy (zsumowania punktów przyznanych poszczególnym obiektom za położenie, walory architektoniczne i oferowany standard) oraz realizacji (wejścia do wybranego obiektu i zamówienia pokoju dla siebie). Bardzo nowatorska kategoryzacja i wiele wyjaśniające opisy, prawda?


Czytelnik może popełnić na początku jeden błąd, który uniemożliwi mu czerpanie wakacyjnej przyjemności z obcowania z tą pozycją.

Przy innych gatunkach uchodzi to jeszcze na sucho – ale w przypadku kryminału dyskusja z tekstem nic dobrego przynieść nie może. A dyskutować miałam z czymś ochotę na niemal każdym poziomie tekstu. Nie pastwiąc się przesadnie, wspomnieć warto o może najbardziej męczącym aspekcie Inspektora Van Graafa, a więc o języku. Brak jakiejkolwiek oryginalności stylistycznej nie byłby wielkim problemem, gdyby nie to, że zastępuje ją zatrważająca liczba zdań niechlujnych, trzeszczących w uchu, gdy dokładniej im się przyjrzeć, bądź w sposób nieuzasadniony skomplikowanych, co dodatkowo irytuje, gdy okazuje się, że chodziło o sprawy wyjątkowo proste (odnosi się to na przykład do cytowanego wyżej „wakacyjnego projektu”). Pojawiają się u Ubertowskiego takie na przykład kwiatki: Ale co ja mogę, wzruszał ramionami doktor, co ja mogę poradzić na to, że jestem ponadnormatywnie kreatywny? Już tu można zadać sobie co najmniej dwa pytania: czy rzeczywiście umotywowane jest stosowanie słowa ponadnormatywnie w tym kontekście i czy autor tak nisko ceni swoich czytelników, że chce im zaimponować zaawansowanym – pozornie, jak trzeba przyznać – słownictwem? Na tym problem się jednak nie kończy. Autor raczy też czytelnika dość żenującymi dowcipami słownymi: Pojechał na krótko do komendy, kazał Pieterowi wydobyć spod ziemi fotkę (fotkę? Dlaczego nie zdjęcie? Czy policjanci naprawdę szukają fotek? Proszę wybaczyć, już cytuję dalej) doktora Figlona – F jak Frank, I jak Idiota, G jak Gibbon, (tu autor – jak to możliwe? – zgubił na dodatek literę „L”. Wielka szkoda, takie dowcipne skojarzenia można było przywołać…) O jak Odbyt, N jak Nathaniel, A jak Anakonda. Jeśli dołożyć do tego kiczowate i banalne frazy (Jak mam się uśmiechać, skoro jestem w środku smutny), imiona i nazwiska, które bez wahania można by wykorzystać w parodii kryminału, to okazuje się, że język zwraca na siebie uwagę bardziej niż fabuła. A czy w przypadku powieści kryminalnej może zdarzyć się coś gorszego niż odwrócenie uwagi od śledztwa?


Doktor Figlon, który, oczywiście w wyniku zbiegu okoliczności, znajduje się w Sopocie (Ubertowski przy okazji, co akurat można mu liczyć na plus, promuje swoje miasto), ma podczas pierwszych od dawna wakacji dociec, kto zabił jego przyjaciela, Franka Van Graafa. Jego śledztwo jest jednak na tyle nużące, że niemal z ulgą czytelnik wita pytanie: Panie doktorze, naprawdę nie można tego przyśpieszyć? Oczywiście nie można, a pytanie było nie na miejscu. W toku lektury takich „niewłaściwych pytań” zadawać chce się bardzo wiele. Skoro bowiem kryminał jest tak nudny, to czy nie powinien chociaż posiadać rozbudowanej warstwy „meta” – tak silnie sygnalizowanej przez zawód i zainteresowania Figlona?

Dlaczego nie jest to w związku z tym postmodernistyczna realizacja gatunku, której tradycja sięga Imienia róży? Albo książka taka, jak wielopoziomowa powieść Jedenaście Marcina Świetlickiego (co zabawne – to ta sama seria wydawnicza), o której Agata Bielik-Robson mówiła, że można ją czytać w kilku rejestrach na raz: jako arcyśmieszną satyrę na postaci artystycznego półświatka, które to wyłaniają się, to giną w trójkącie bermudzkim kilku kawiarni, ale także jako gnostycyzujący traktat (…). W tym najwyższym rejestrze jest to więc kryminał metafizyczny. No tak, ale czy Inspektor Van Graaf ma szansę i ambicje, aby pozyskać czytelników poza plażami nadbałtyckich kurortów?



Inspektor van Graaf
Adam Ubertowski
EMG, 2010