Zwykło się twierdzić, że surrealizmu w Polsce nie było, bo warunki nie te, ludzie nie tacy, a i czas niewłaściwy. Tymczasem Agnieszka Taborska, spod pióra której Wieloryb, czyli przypadek obiektywny wyszedł, a właściwie wypłynął, jeśli oddać sprawiedliwość tytułowemu osobnikowi oraz lekkości stylu autorki, na surrealizmie zna się jak rzadko kto. Książka Spiskowcy wyobraźni. Surrealizm – propozycja autorki sprzed kilku lat – jednoznacznie to potwierdza. Idąc tym tropem, należałoby się po Wielorybie spodziewać dyskretnie powiązanych z rzeczywistością opowiadań, fragmentów, w których łatwo zdiagnozować „technikę” écriture automatique, oraz wizji rodem z Piękności dnia Buñuela. A tu co mamy? Historyjki, anegdoty, wspomnienia, zapiski, facecje, mini-portrety. I wszystko to niepokojąco autentyczne.


Warto zaznaczyć, że nie jest to książka rozszalałego demaskatora, który w molierowskim stylu pragnie zdzierać przebrania, triumfując nad zakłamanym tłumem. Trudno dostrzec tu satyryczne ostrze, kpinę czy pychę opowiadającej. Jeśli damy się zaciągnąć na pchli targ w niedzielny ranek, usłyszymy jak współczesna Nana kupuje piękne świeczniki, którymi urządzi świątynię miłości. Mnie wyobraźnia natychmiast podsuwa obraz rozentuzjazmowanej kobiety z menorami w rękach, a Państwu? Nie bez rozsądnego dystansu rzecz jasna, ale z zadziwiająco ciepłym uśmiechem, prezentuje nam autorka wyjątkowe, bardzo różnorodne zdarzenia, które dzieli na trzy znaczące części: tu, tam i jeszcze gdzie indziej.

Z przyjemnością posłusznie pójdę wytyczoną przez nią drogą i również w swoim komentarzu utrzymam ten symboliczny, jak by nie spojrzeć, trójpodział.

tu
Najdłuższa to część, polsko-francuska jeśli idzie o zakres terytorialny, i może najbardziej surrealistyczna z całego zbioru, bynajmniej nie z powodu magików, wróżek i zaćmienia słońca. Co najmniej dwa razy odwiedzamy toalety (czyżby dawała o sobie znać sympatia do Duchampa?), dzięki czemu dowiedzieć się można, jak bardzo sposób użycia sedesu może zaważyć na naszym życiu i że chyba faktycznie jest to temat bez dna. Nie zawsze jest jednak aż tak, na pierwszy rzut oka, przyziemnie. Wspomnienie francuskiego poety minimalistycznego skłania Taborską do opowiedzenia historii o erotycznych zwyczajach szympansów w zoo, a grobowce książąt burgundzkich, jak się okazuje, w prostej linii prowadzą do implantów wykonywanych w Krakowie. Kulturowy rollercoaster? Wróćmy do bezpiecznej rzeczywistości; jeśli Państwo pozwolą, zacytuję w całości: Żargony zawodowe wzbogacają język o niespodziane dna. Kiedyś pielęgniarka skarżyła mi się na niedyskrecję pacjentów. Jeden z nich wszedł bez pukania do gabinetu, w którym stała rozebrana do kręgosłupa inna pacjentka. O Scenach łóżkowych Adama Wiedemanna Wojciech Kuczok napisał, że autor posługuje się sure-realizmem onirycznym: we śnie oczywiste jest wszystko, co nierzeczywiste. A tu? Tu chyba wszystko, co oczywiste wydaje się nierzeczywiste. I jednocześnie tak nierzeczywiste, że aż niemożliwe do zmyślenia.


tam
Dalej niewiele poza scenerią (częściej uniwersytecką, częściej amerykańską) się zmienia. Może tylko trochę więcej tu zdziwienia i egzotycznych obserwacji, utrzymanych jednak w dotychczasowym stylu. Zdarzają się też, częściej niż w pierwszych utworach, zbędne podsumowania i niekonieczne puenty, jak w opowiadaniu o tatuażach (swoją drogą fascynujący wydaje się widok wytatuowanej na plecach sceny z Siódmej pieczęci Bergmana), które prowadzą autorkę do wniosków dotyczących samotności klientów studia, w którym się je wykonuje. Urażonym przez moment czytelnikom, posądzonym o niezdolność rozumienia subtelnego humoru, serwuje autorka na osłodę takie – nomen omen – smakowite zdania: Sześćset złowieszczych wróżb znalazło schronienie w środku słodkiej masy. (…) Mściwym konsumentom pozostaje wgryźć się w ciasteczko z nadzieją, że – jak surrealistyczny przedmiot – ma duszę i poczuje ból. Chyba warto dać się obłaskawić.


jeszcze gdzie indziej
Raczej nie uda się tego ukryć, więc wyznam na wstępie: dla mnie ta ostatnia, najkrótsza część jest bezapelacyjnie najlepsza. Może to właśnie sprawia, że z tak szerokim uśmiechem żegnałam się z tą książką. Kilka spośród zebranych tu tekstów mogłoby stanowić autonomiczne utwory, nie tracąc jednocześnie na atrakcyjności. Surrealistyczne inspiracje uwidaczniają się może najbardziej bezpośrednio w Gazetach – tekstowym kolażu-przeglądzie prasy. Nawet jeśli nie został wykonany w przestrzeni dadaistycznego Cabaretu Voltaire, jest bez wątpienia mistrzowski. Tu też znów pojawia się Roland Topor, z którym niemal przyjacielski, anegdototwórczy dialog podejmuje autorka, proponując splecenie losów swojego bohatera i postaci Topora. Przedostatni fragment urzeka z kolei nadzwyczajną prostotą. Właśnie w Czasie darowanym znaleźć można to, co w tej książce chyba najlepsze: subtelność, bezpretensjonalność i tylko pozornie banalne odkrycie, że koniec końców nigdy nic nie wiadomo.


Marzę o kalendarzu-zdzieraku z takimi historiami. Prawie sto to za wiele na raz, a nie sposób samej sobie dawkować takich przyjemności. Autorka oprowadza po swoim świecie od krakowskiego Kazimierza, przez Nowy Jork, po były Związek Radziecki. W każdym z tych miejsc raczy czytelnika zaskakującymi historiami, w których główne role obok przyjaciół i nowo poznanych osób odgrywa absurd wraz z przypadkiem. Jan Gondowicz w przedsłowiu pisze, że przedstawiane w Wielorybie sytuacje nie dają się przyszyć do zwykłego obrazu świata, bo zawierają aspekt nieprzystawalności. Zgłosić wypada kontrowersję: wydaje się, że Taborska każdą swoją historią niszczy przesąd, jakoby istniał zwykły obraz świata.
 


Wieloryb, czyli przypadek obiektywny
Agnieszka Taborska
Czarne, 2010