Gaiman łatkę erudyty zapewnia sobie dzięki dość gruntownemu oczytaniu w literaturze angielskiej i światowych klasykach, któremu daje wyraz w swojej sztandarowej serii. W Sandmanie znalazło się miejsce dla biblijnej Gwiazdy Zarannej cytującej Raj Utracony Miltona, wątków znanych z dramatów Szekspira, całego panteonu bóstw i bóstewek z chyba każdej liczącej się mitologii znanej człowiekowi, ze szczególnym uwzględnieniem podań greckich i motywów z Pisma Świętego oraz wielu, wielu innych skądinąd znajomych treści. W komiksie przewijają się również wątki i postacie rodem z regularnego uniwersum DC (tak, tego świata, w którym można spotkać Batmana czy Supermana) oraz z jego mrocznych zakamarków (na co dzień występujących w imprincie Vertigo). Razem daje to iście wybuchową mieszankę.

Brytyjski pisarz i scenarzysta wyczarował rzeczywiście spójny i niebywale frapujący wszechświat, w którym Kain i Abel sąsiadują z Johnem Constantine’em.
Ale mylą się ci, którzy uważają to za największy z atutów Sandmana. Po prawdzie każdy, kto jest nieco bardziej oczytany we współczesnej literaturze, przy odrobinie wysiłku wytropi autorskie mrugnięcia okiem i znajome motywy. Pewnie trochę trudniej byłoby wychwycić dość hermetyczne nawiązania komiksowe – dość powiedzieć, że o istnieniu jednej z bohaterek wygrzebanych przez Gaimana (Elemental Girl, znanej z poprzednich tomów), w ówczesnej redakcji DC Comics właściwie nikt nie wiedział.

Cała ta warstwa intertekstualna według mnie stanowi jedynie miły dodatek do opowieści, pełniący funkcję ornamentu cieszącego oko odbiorcy. Fundamentem Sandmana jest tak naprawdę powrót do opowieści. Czy raczej Opowieści. Gaiman wraca do korzeni snucia historii, niejako wbrew niektórym współczesnym tendencjom, posmodernistycznym właśnie, które odwróciły się od narracji na rzecz intertekstualności, eksperymentów formalnych, autotematyzmu. Struktura serialu jako żywo przypomina układ dramatu greckiego, a cała opowieść o losie Władcy Snów angażuje czytelnika nie intelektualnie, ale na poziomie emocji, nastroju. Forma komiksu sprawdza się w tym przypadku doskonale, bo dzięki niej można naprawdę wsiąknąć w świat rządzony przez rodzinę Nieskończonych.

Ciekawą oś w twórczości Gaimana wyznacza porównanie Sandmana z Sygnałem do Szumu, inną znakomitą pozycją, która wyszła spod jego pióra. W przeciwieństwie do kultowej serii z Morfeuszem, która cieszyła się niesamowitą popularnością i w porywach doczekała się nawet trzech dodruków (jak było to w przypadku Preludiów i Nokturnów – na polskim rynku komiksowym jest to rzecz niepojęta), komiks stworzony wraz z Dave’m McKeanem nie spotkał się z równie spektakularnym przyjęciem. Odnoszę wrażenie, że okazał się po prostu zbyt trudny, a dla wielu czytelników wręcz nudny i niezrozumiały. Sygnał do szumu to właściwie komiksowy, autotematyczny traktat pisarski, opowieść o opowiadaniu, którego lektura bez znajomości paru tez Barthesa i kilku innych literackich „wynalazków” może okazać się wręcz niemożliwa. Aby cieszyć się Sandmanem, niekoniecznie trzeba pamiętać, czego muzą była Kaliope, ani o co chodzi z Prezem. Wystarczy dać się wciągnąć w fantastycznie napisaną, genialnie skomponowaną opowieść o losie tytułowego bohatera.




Sandman #4: Pora mgieł
Neil Gaiman i Kelley Jones, Mike Dringenberg, Matt Wagner
Tłum.: Paulina Braiter
Egmont
05/2010