Każdy rozdział Jezusa..., czasem liczący nie więcej niż jedno zdanie, to jedna scena. Zaczyna się często od określenia miejsca akcji (willa na obrzeżach Warszawy, dom dziecka na Mokotowie), zawiera wyjęte ze scenariusza szczegółowe didaskalia (Buczko wyciąga z szafki maszynę do pisania. Stawia na swoim biurku, wkręca papier i zaczyna pisać), a nawet techniczne wskazówki (Zbliżenie na Jezusa siedzącego w fotelu). Literacko tekst jest więc niedbały i niezgrabny (Jezus siedzi z oczyma wbitymi we własne ręce), ale nie trzeba przecież oceniać go jak regularnej powieści, skoro nie ukrywa się jego przeznaczenia na ekran.
Jaki więc film rozgrywa się przed naszymi oczyma, gdy czytamy książkę Masternaka? Punkt wyjścia jest brawurowy, szczególnie (1:0 dla Lyncha) w kraju, gdzie formalnie odsetek katolików sięga dziewięćdziesięciu procent, kampanię prezydencką prowadzi się w Licheniu, w każdym mieście jest ulica imienia Jana Pawła II, a Jezusa chciano intronizować na króla Polski – który to epizod przywołuje Masternak w lekko zmienionej formie na samym początku noweli. Otóż Jezus zakłada się z Szatanem, który włada już całym światem, że gdzie jak gdzie, ale w takim miejscu, jak Polska, hasła o miłości bliźniego, niezmienne od dwóch tysięcy lat, znajdą poklask i pozwolą Jezusowi wygrać wybory prezydenckie.
Masternak zabawnie i błyskotliwie wykorzystał związane z Jezusem Chrystusem fakty i skojarzenia: przesłuchiwany na policji nie może przywołać imienia ojca nadaremno; jest spokojny jak baranek; patrzy przez judasza w drzwiach; stróże prawa lżą go słowami Synu Boży, a w pierwszej turze zdobywa 33% poparcia. Autorowi nie starczyło jednak inwencji na więcej takich fajerwerków. W tle przyszłego filmu zobaczylibyśmy to, co już wiele razy wcześniej w polskim kinie: przaśny świat polskiej mafii, ze złotymi łańcuchami na grubych karkach, czarną skórą, BMW, owiniętym gumką rulonem forsy i tanią dziwką robiącą swoje pod stołem szefa. Policjanci też wyglądają znajomo: prymitywni, przygłupi i na bakier z prawem. Jest nawet fryzjer-gej. Księża nie poznają się na Zbawicielu – zapewne bojąc się, że paruzja równa się końcowi władzy nad duszami zwykłych ludzi i polityków – i na antenie Radia Maryja tępią Jezusa jako oszusta. Mało tego, duchowni posuwają się do masakry na weselu, w którym uczestniczy Jezus (tym samym, na którym Syn Boży żartuje: Widzę, że nie będzie konieczne rozmnożenie ani chleba, ani wina).
W Jezusie... odniesień do wyborów prezydenckich 2010 faktycznie nie ma, bo i być nie może, ale nawiązań do najnowszej historii i współczesnej polityki jest wcale dużo. Pojawia się na przykład epizodyczna postać Grubasa, bywalca schroniska dla bezdomnych, który mówi do Jezusa spieprzaj, dziadu i zapowiada zero tolerancji dla tych, co zajmują moje miejsce. Wspomina się również o Wałęsie, porównując Jezusa do Stana Tymińskiego i przywołując jego niedoszłe zwycięstwo w wyborach prezydenckich w 1990 roku. Z kolei mafiozo z tajniacką karierą żałuje, że to nie on stanął na czele Solidarności: Mogłem się lepiej koło Lecha zakręcić – Inni się zakręcili.
Napięcie wynikające z walki między dwoma kandydatami ma temperaturę raczej letnią, dlatego wątek politycznego współzawodnictwa zostaje wspomożony wątkiem kryminalnym: nawrócona grzesznica Magda M. (na drugie ma Maria, oczywiście) zostaje ukrzyżowana przez nieznanych sprawców. A może znanych? Kim wobec tego jest kontrkandydat Jezusa, Marian Świetlisty, oprócz tego, że jego inicjały natrętnie kojarzą się z pewnym krakowskim poetą? Odpowiedź, którą poznajemy w finale, czyni z noweli moralitet z tyleż niewesołą, co patetyczną puentą.
Oczywiście, gdyby Jezus na prezydenta! powstał i wszedł do kin, stanowiłby, po pierwsze, ciekawy i odosobniony przykład rodzimego political fiction, a po drugie – i ważniejsze – mógłby zainicjować dyskusję o kondycji polskiego katolicyzmu, aktualności chrześcijańskiego przesłania, wpływie Kościoła na politykę w Polsce. Nie obyłoby się zapewne bez skandalu podsycanego przez oburzone „modliszki” (określenie Masternaka – pochodzi od „modlenia się”). Co do samej noweli jednak, czy może – scenariusza, choć pomysł jest błyskotliwy, odważny i oryginalny, to wykonanie rozczarowuje – rozdrabnia się na serię klisz, razi niewybrednym antyklerykalizmem i słabymi puentami scen (rzucone na odchodnym słowo „palant”, pekińczyk obsikujący mokasyny).
Chciałabym tylko wiedzieć, kto zagrałby Jezusa Chrystusa, czy byłby to Piotr Adamczyk, i czy zostałby dzięki temu prezydentem w kolejnych wyborach.
Jezus na prezydenta!
Zbigniew Masternak
Korporacja Ha!art, 2010
Fragment książki >>