O czym mowa?
Anna Wajner: O bólu mowa. Drobne szaleństwa to autoportret, to dziennik/blog kobiety, która cierpi i bezustannie walczy o to, żeby nie bolało. To książka bez wartkiej akcji i zaskakującej fabuły, zbudowana jakby z rozsypanych kawałków lustra kaleczących kartkującą ją czytelniczkę. Maja, trzydziestoparoletnia kobieta, żona, matka, biolożka, niespełniona „spełniona”, traci grunt pod nogami, zapada się pod własnym psychicznym ciężarem w czarną otchłań depresji. Każdego dnia próbuje wyjrzeć z głębi, sięgnąć wyższego szczebla, powierzchni zwanej normą, zrozumieć pułapkę, w którą wpadła, rozsunąć chwytaki i uwolnić się. Kalendarz cierpienia, który Malanowska daje do przeczytania swoim odbiorcom, demaskuje „wizerunki” depresji, postrzeganej często jako wstydliwa przypadłość, wyraz słabości bądź też jako „choroba naszych czasów”, którą łaskawie akceptujemy, oferując wsparcie, jednak nasza tolerancja i pomoc nie wychodzą poza pojęciowy model znany z czasopism. Drobne szaleństwa pokazują, jak to jest naprawdę, kiedy smutek pustoszy wnętrze i sabotuje relacje z innymi, których portrety zresztą są porównywalnie szare. Chyba nie ma w książce Malanowskiej postaci, z którą czytelniczka chciałaby się zamienić. Wszyscy wydają się nieszczęśliwi, mało szczęśliwi, lub też sztucznie szczęśliwi. Książka ta to kalejdoskop, w którym przemieszczają się niekolorowe, już wspomniane ostre szkiełka. Światło odbija się od nich dopiero na końcu tekstu.
Marta Kudelska: Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Malanowska w Drobnych szaleństwach sportretowała pokolenie dzisiejszych trzydziestoparolatków, tych, którym „się udało”. Po zmianie ustroju w Polsce, po ‘89 roku znaleźli się w nowej, kapitalistycznej rzeczywistości i zaczęli się piąć po szczeblach kariery, kończyli uniwersytety, nierzadko bronili doktoraty na zagranicznych uczelniach, rozkręcali własne interesy. Potem przyszła pora na założenie rodziny, męża, żonę, dziecko, jednak obowiązki dnia codziennego nie utrudniały im korzystania z przyjemności oferowanych przez nową rzeczywistość. Taka właśnie jest Maja, główna bohaterka Drobnych szaleństw. Jej historia mogłaby być kolejną słodką, landryniaście różową opowieścią spełnionej kobiety, którą wpada w impas codzienności i przez całe 250 stron szuka sposobu, by się z niego wyrwać. Koniec końców udałoby się jej i wszystko wróciłoby do normy. W tej historii jest jednak inaczej, szczęśliwe dzieciństwo nie gwarantuje stabilności psychicznej w dorosłym życiu, doktorat nie chroni przed niespełnieniem w pracy. Rodzina i przyjaciele nie dają oparcia, dom nie staje się oazą spokoju i miejscem ładowania akumulatorów do dalszego zdobywania świata. Przyjaciele nie tworzą zwartej grupy wsparcia, tylko sami zamykają się w kokonach swoich problemów. W naszym świecie depresja jest czymś złym, o czym się nie mówi. To znamię, stygmat, piętno pozwalające na wytykanie palcami. W tym świecie musimy być wiecznie szczęśliwi, korzystać z dobrodziejstw, jakie oferuje nam świat. Ta książka pokazuje nam skrawek tego, o czym wszyscy doskonale wiemy, ale boimy się do tego przyznać. Przed innymi, a co najgorsze – przed sobą samym.
Depresja, czy to Cię boli, czytelniczko?
A.W.: Czytając Drobne szaleństwa, zastanawiałam się, czy książka ta nie boli mnie za mało: lektura szła szybko i sprawnie. Złapałam się więc na poczuciu winy, którego źródła dopatrywałam się w nieustannym porównywaniu tekstu Malanowskiej do Szklanego klosza Sylvii Plath, który przeczytałam w życiu parokrotnie i po którego lekturze nawet truskawki traciły smak. Jest jednak taki moment w Drobnych Szaleństwach, który zdaje się właściwszą diagnozą owego poczucia winy: opinia publiczna zezwala na szaleństwo, przychylnie odnosi się do depresji i z życzliwym zainteresowaniem obserwuje skutki załamania nerwowego.
M.K.: Przyznam, że miałam podobne odczucia jak ty, Aniu. Czegoś mi brakowało, jakiegoś dogrzebywania się do własnego mięsa, ścierania paznokci o ścianę przy łóżku. Jednak wydaje mi się istotne to, na co zwróciłaś sama uwagę: panuje jakieś takie dziwne przekonanie że depresja jednak musi być spektakularna. Musi być kłótnia, trzaskanie talerzy, misterne rozpruwanie utkanego wcześniej „normalnego” życia. Najlepiej, by wszystko skończyło się obfitującymi w come backi dzieciństwa wizytami u psychologa, albo może jakąś kuracją w spokojnym miejscu na drugim końcu Polski. I po przeczytaniu książki złapałam się na tym, że na początku czekałam właśnie na tę spektakularność, może nawet przesadną teatralność. Nowatorskie w książce Malanowskiej jest to, że starała się zerwać z tym dogmatem, pokazać, że nikt nie ma monopolu na przeżywanie depresji. Zresztą wydaje mi się, że już mówienie o Mai „bohaterka” nie pasuje do samej książki, zabarwia to jej postać jakimś heroizmem, wewnętrzną siłą do walki z przeciwnościami losu. A tak naprawdę spotykamy kobietę, która nie radzi sobie z własnym życiem, z sobą samą.
Emancypacja w Polsce. Fantazmat?
A.W.: Nie sposób mówić o Drobnych szaleństwach bez feministycznego odniesienia. To, czego doświadcza kobieta, kiedy walczy z samą sobą, ze swoim smutkiem, złożonością, „nieradzeniem sobie”, jest „siostrzane”. Wydawać by się przecież mogło, że bohaterka Malanowskiej to starsza siostra, która wie lepiej, której się udało: mąż, dziecko, wykształcenie, dobra praca, mieszkanie w Warszawie, czy to nie antydepresanty z najwyższej półki? Otóż, jak pokazuje autorka, wszystkie atrybuty, które można by poukładać na półce „spełnienie”, nie mają w Polsce mocy oswobodzenia, bowiem funkcjonują na tle uzależnienia od mężczyzny. Maja ma lat trzydzieści pięć i boi się być sama, bo mimo emancypacyjnych dążeń, samotna kobieta po trzydziestce to w Polsce Ona, Ta, z którą jest coś nie tak. Stygmatyzacja znacznie utrudnia emancypacyjne próby, a więc pozostajemy w sytuacji, kiedy to Mąż, mimo że zdradził, że się z nim nie układa, być musi. Po lewej stronie łóżka ściana, po prawej On – to ciągle funkcjonujący obraz bezpieczeństwa dla kobiety w Polsce. Znamienny w Drobnych szaleństwach jest fakt, że tego typu zależność jest nieograniczenie aktywna, czai się pod szpilkami, chowa w szufladach kierowniczego biurka, patrzy z wyciągu bankowego. Kobiety u Malanowskiej, również te „zdrowe”, polerują co rano obrączkę albo głaszczą nabrzmiałe brzuchy. Inkarceracja, nie emancypacja wyziera z kartek książki pisarki. Niestety.
M.K.: Jak jest z tą naszą emancypacją? Jesteśmy wyzwolone czy nie? Oto jest pytanie, godne dylematów teatralnego Hamleta pochylonego nad ziejącą pustymi oczodołami czaszką. Po przeczytaniu „Szaleństw” pomyślałam, że trochę tak jest z tym naszym feminizmem, wystarczy obejrzeć kilka seriali, przeczytać kilka topowych gazet. Co tam mamy? Masę złotych myśli: bądź wyzwolona, bądź panią swojego życia, bądź niezależna etc. Bohaterki masowej wyobraźni Polek to piękne, spełnione kobiety, zawsze uśmiechnięte, jadają w drogich restauracjach, same płacą za siebie rachunki, robią to, czego chcą... Ale... Koniec końców zawsze pojawi się artykuł „Znajdź tego jedynego w tydzień!” albo ten jedyny pojawi się nagle na horyzoncie zdarzeń i już wiemy, jak potoczy się cała akcja. Niestety, wciąż jesteśmy karmione kulturową papką o księciu z bajki. Oczywiście bycie singielką jest modne, tylko, jak wiadomo, nie wszystko każdemu pasuje, singielka do trzydziestki – OK, po – już niedobrze. I taka trochę jest Maja, zresztą nie tylko ona. Wystarczy spojrzeć na jej przyjaciółkę Emilkę i jej związek (pasożytniczo-niewolniczy) z Wielorybem. On leży w wannie i je, ona daje się zapładniać, krąg życia jest zachowany, tylko co potem zostaje? Emilka w pewnym momencie wyrzuca Wieloryba z domu, jednak zarówno ona, jak i czytelnik wie, że to tylko na chwilę. Strach przed samotnością jest zbyt silny. Tak samo zachowuje się Maja: posiada spory kapitał do bycia niezależną, jednak po zdradzie Szymona cały jej świat rozsypuje się jak domek z kart. I to jest właśnie ta ziejąca oczodołami czaszka, trochę nas straszy, trochę pyta... W książce Malanowskiej ta cała nasza emancypacja ukazana jest jako ta, która jeszcze się nie dokonała. Wciąż czekamy na naszą małą feministyczną rewolucję... Obejrzałyśmy już Seks w wielkim mieście, ale nawet i tam bohaterki znajdują wreszcie szczęście u boku księcia z bajki.
Gdzie jest bliskość?
A.W.: Czy w Drobnych szaleństwach jest bliskość, można znaleźć ratunek w relacjach w innymi? Trudno powiedzieć. Grupa przyjaciół Mai jest jak elastyczna lina bungee, która wyhamowuje upadek. Sama możliwość kontaktu, nawet powierzchownego, takiego na miarę „cześć, co słychać”, działa czasem przeciwbólowo. Ale relacje osoby depresyjnej z „bliskimi” są wielowarstwowe i mogą też działać niepożądanie. Jestem złą matką, złą żoną, złą kobietą i złym człowiekiem. Udaję chorobę psychiczną, żeby wzbudzić współczucie i znaleźć usprawiedliwienie dla własnych słabości. Nie mam żadnej depresji, za to mam zły charakter – tak postrzega siebie Maja, będąc przekonana, że tak właśnie myślą o niej inni. Choroba zniekształca, ale (może) też eksponuje społeczne stany przed-chorobowe. Wieź to nie uwięzienie, bliskość to nie przyległość, mylimy te pojęcia w naszej kulturze, Malanowska to widzi. Bliskość to raczej stykanie się w punktach, w których możemy zweryfikować samych siebie, bez poczucia winy, bez lęku przed utratą (czegoś/kogoś), bez maski. Tej możliwości bohaterka Drobnych szaleństw nie ma, choroba ją wyklucza. Maja nie pozwala sobie na jakiekolwiek zmiany, chce nadal mieć przy sobie to, co utraciła, bliskość znaczy dla niej obecność. Nie akceptuje utraconego, wydaje się być ilustracją fragmentu tekstu Kristevy: Kocham go (zdaje się mówić ktoś w depresji o kimś lub czymś utraconym), ale jeszcze bardziej nienawidzę; ponieważ go kocham, aby go nie stracić, umieszczam go w sobie; ale ponieważ go nienawidzę, ów inny we mnie jest złym mną, jestem zły, jestem zerem, zabijam się.
M.K.: Wydaje się, że bliskość w Drobnych szaleństwach początkowo jest wentylem bezpieczeństwa dla Mai. Zawsze przecież jest Emilka, która wysłucha, pocieszy, zawszę znajdą się znajomi, z którymi można iść do modnego klubu wieczorem i napić się drinka. Jest mąż, co prawda zdradził, ale lepiej, żeby i tak został w domu, niż odszedł, bo wtedy co? Puste ściany, odgłos jedynie własnych kroków. Córka? A no tak, jest, ale taka nieuchwytna, o czym z nią rozmawiać? Maja w pewnym momencie stwierdza że chciałaby okazać jej uczucie, ale nie potrafi, odgradza ją od siebie: lepiej zbyt się nie odsłaniać, bo potem będzie bolało jeszcze bardziej. Rodzice? Na dłuższą metę denerwują, lepiej nie przebywać z nimi za długo. Maja uporczywie potrzebuje ich wszystkich, ale z drugiej strony drażnią ją. Gdy siedzi z Szymonem i znajomymi w klubie, dociera do niej, że irytują ją te wszystkie plotkarskie rozmowy, nie ma już w tym dawnego posmaku beztroski. Jednak nie chce puścić ułudy dotychczasowego życia, bo lepiej tak, niż samemu, gdy zjadają nas robaki myśli. Malanowska świetnie widzi chorobę, która nas dopadła: mylimy bliskość z zależnością. Mimo parcia na indywidualność definiujemy się przez inne osoby. Staramy się być takimi, jak chcą nas widzieć inni – ze strachu przed utratą, przed zdjęciem maski. W kulturze nadmiaru nie potrafimy się pogodzić z utratą czegokolwiek: lepiej okłamywać siebie, udawać, niż coś stracić.
Jaki ślad pozostał po przeczytaniu Drobnych szaleństw dnia codziennego? Mapa myśli.
A.W.: Gdy myślę o Drobnych szaleństwach, pierwszą rzeczą, która przychodzi mi do głowy, jest dość sztywniackie stwierdzenie: „to książka ważna, bo o ważnym mówi, i to wprost”. Brzmi jak slogan, wiem, ale kto przeczyta, ten się zgodzi, zapewniam. Książka ta konfiguruje wrażliwość odbiorcy na opisaną w niej chorobę, może być też swego rodzaju przewodnikiem po jej symptomach, ale chcę zaznaczyć, że nie tylko na tym opieram przekonanie o jej wartości (nie oceniam tej książki jedynie przez pryzmat istoty tematu): to raczej szczerość, z jaką Malanowska opowiada/zwierza się, to ona ujmuje i angażuje. Nie szuka się tu niepowtarzalnego stylu literackiego, ale przyzwolenia na swoje własne drobne szaleństwa dnia codziennego. To właśnie jednostkowość przypadku, niepowtarzalność smutku, wychodzenie poza ujednolicające definicje wyznaczają paradoksalnie jakąś wspólną przestrzeń u Malanowskiej, przestrzeń otwartą, czy też otwarcia się na wielorodzajowość cierpienia.
M.K.: Gdy przeczytałam Drobne szaleństwa i odłożyłam je na biurko, czułam się, jakbym zrobiła coś złego. Było w tym coś z posmakowania zakazanego owocu, przeczytania pamiętnika mamy, listów znalezionych przez przypadek w starym pudełku po czekoladkach. Właśnie to wydaje mi się siłą tej książki: niezwykłe otwarcie na czytelnika. Każda kolejna strona przypominała intymne zwierzenia przyjaciółki, szeptane do ucha, gdy już wszyscy śpią, gdy wiemy że nikt nas nie usłyszy. Wtedy możemy być sobą, opowiedzieć o paranojach codzienności, wstawaniu z łóżka w środku nocy tylko i wyłącznie po to, by poprawić odgiętą zasłonę, bo nie pozwala ona spać. Malanowska nie stworzyła wartkiej i porywającej akcji, nie szukała indywidualnego stylu. Udało jej się za to stworzyć (nie powinno to zabrzmieć jak tania reklama) książkę ważną i potrzebną. Rzadko kiedy można się spotkać z tak otwartą i odważną wiwisekcją tego, co często spychamy na margines rzeczywistości.
Drobne szaleństwa dnia codziennego
Kaja Malanowska
Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2010