Europejskim debiutem naszego rodaka został Wydział Lincoln. Jest to sensacyjna opowieść z wątkiem szpiegowskim, zamknięta w czterech albumach, napisana przez innego nowicjusza – Emmanuela Herzeta. Niestety, belgijski twórca nie popisał się przy swojej premierowej pracy. Scenarzysta, który z zawodu jest nauczycielem historii i języka francuskiego, jako pisarz ma bardzo ciężkie pióro. Komiks, który ze swojej natury miał być rozrywkowym czytadłem, po brzegi wypełnionym akcją, pościgami, strzelaninami i intrygami, okazał się nudnym, niezjadliwym sucharem.
Główny bohater Wydziału Lincoln Ted Voss po pogrzebie swojego ojca przegląda rodzinne archiwum. Buszując w pokrytych kurzem aktach trafia na tajemnicze notatki, autorstwa jego dziadka. Próbując je rozszyfrować trafia na trop tajemniczej organizacji, która bardzo nie lubi, gdy ktoś wie zbyt wiele na jej temat. Ted, wraz ze swoimi przyjaciółmi, staje się celem kolejnych zamachów.
Lista zastrzeżeń do scenariusza jest bardzo długa. Przede wszystkim historii brakuje lekkości, ciężko się ją czyta. Herzet przerzucił ciężar narracji z akcji na partie dialogowe, które rozrastają się do sztucznie wydłużonych wykładów, streszczających wydarzenia z przeszłości. Fabuła wygląda tak, że bohaterowie przemieszczają się z punktu A do punktu B, by tam wysłuchać monologu napotkanej postaci. Intryga szpiegowska, która jest osią fabuły, rozwija się w ślimaczym tempie i podąża donikąd. Co rusz historia grzęźnie na mieliznach. Wyświechtany motyw światowej konspiracji w ujęciu Herzeta nie ma nic do zaoferowania i rozłazi się w szwach. Bardzo trudno przychodzi mu pisanie postaci – kwestie dialogowe brzmią sztucznie, decyzje podejmowane przez bohaterów są przedziwne, a i zachowania momentami nie znajdują racjonalnego wytłumaczenia. Potrafię wiele zwalić na karb rozrywkowej konwencji, ale prawda jest taka, że "Wydział Lincoln" jest po prostu kiepsko napisany.
Oprawa graficzna, nieco siłą rzeczy, jest najmocniejszą stroną La Branche Lincoln. Od debiutanckich czasów Gaila, Piotr Kowalski poczynił naprawdę duże postępy. A właściwie zmienił się nie do poznania. Niewiele zostało z jego nieporadnej kreski, często zdradzającej błędy amatora. Teraz to profesjonalista pełną gębą, choć jeszcze nieco może poprawić. Gorzej na przykład radzi sobie z twarzami, które wychodzą mu strasznie nienaturalnie. Oczywiście Kowalskiemu w kategorii "komiksowy realizm" sporo brakuje do poziomu takich twórców jak Jigunow (Alpha) czy William Vance (XIII). I szczerze przyznam, wątpię czy kiedykolwiek dane mu będzie cieszyć się taką pozycją, jak dwaj wspomniani powyżej artyści. W jego pracach brakuje czegoś wyjątkowego, jakiegoś błysku, który wyróżniłby go spośród dziesiątek innych rysowników. Tego, co miały prace Rosińskiego z jego najlepszego okresu.
Gdyby nie nazwisko Kowalskiego na okładce, Wydział Lincoln pewnie nigdy nie pojawiłby się na polskich półkach. To po prostu jeden z wielu komiksów produkowanych masowo, o których przeciętny, francuski czy belgijski czytelnik zapomina tuż po lekturze. Europejski komiks środka, do tego nie najwyższych lotów, delikatnie mówiąc. Emmanuel Herzet nie popisał się. Wielka szkoda, że Piotr Kowalski w swoim debiucie na rynku frankofońskim musiał zilustrować tak słabą pozycję. Miejmy nadzieję, że następnym razem będzie lepiej.
Wydział Lincoln
Emmanuel Herzet, Piotr Kowalski
Tłum.: Maria Mosiewicz
Egmont
04/2010