Najnowsza książka Krzysztofa Vargi to arcydzieło beznadziejności. Jej bohater – czterdziestoletni Krystian Apostata – jak w soczewce skupia w sobie wszystkie nieszczęścia polskiej transformacji po ’89. Zaczynał tak, jak większość młodych ludzi: marzył o podboju świata lub chociaż Europy, no ewentualnie Polski. Miała mu to ułatwić bogata, artystyczna osobowość. Chciał być wielkim twórcą, na którego widok dziewczęta mdleją, a mężczyźni zielenieją z zazdrości. Okoliczności były sprzyjające: stosunkowo łatwo zwrócić na siebie uwagę, kiedy za skandal nie grożą poważne represje, a ludzie złaknieni są artystycznych awantur po okresie reżimowego purytanizmu. Tak więc Krystian postanowił stać się gwiazdą niezależnej sztuki. Po jednorazowym sukcesie szybko został jednak zapomniany. Naród uwielbia gotujących, śpiewających i tańczących – jak na złość Apostata do żadnej z tych grup się nie zaliczał. Przeciwnie – jego szkolny kolega, Jakub Fidelis, który święcił triumfy na parkietach w każdym zakątku Polski.
Jak widać – egzystencja nie do pozazdroszczenia. Autorowi jednak było widocznie mało, bo biografię bohatera wzbogacił dodatkowo o standardowe traumy dzieciństwa: brak matki, ojciec, który pojawia się w życiu syna jedynie od czasu do czasu, niepowodzenia w pierwszych kontaktach z płcią przeciwną. Varga chyba sam nie przepada za Apostatą: uśmiercił go na samym początku książki. Opowieść o beznadziejnym życiu musi się przecież zaczynać beznadziejnie. Potem jest już tylko gorzej. Główny bohater to niezwykle męczący typ. Niestety autor koncentruje się przede wszystkim na jego życiu psychicznym, czego efektem są długie i nudne partie tekstu, poświęcone rozpatrywaniu niekończącego się pasma klęsk niszowego półartysty – w zasadzie nawet mniej niż pół. Apostata myśli tylko o swoim opłakanym położeniu i nieustannie porównuje się z Fidelisem: bo Jakub cieszy się szacunkiem, sławą, kobietami i pieniędzmi, a Apostata musi siedzieć w pustym mieszkaniu i może jedynie onanizować się, pić wino oraz opłakiwać swój nędzny żywot.
Przy okazji tych oszałamiająco błyskotliwych i wciągających dywagacji na temat: co by było, gdyby Krystian był Jakubem, Varga odmalowuje obraz ponurej i beznadziejnej (a jakże!) rzeczywistości. Wszystko ocieka tandetą, wszędzie pełno hochsztaplerów i cwaniaków. Ludziom w zasadzie chodzi tylko o zarabianie pieniędzy, dobre jedzenie i seks. Lubią przeżywać silne i zarazem tanie emocje, a ich zainteresowania skoncentrowane są na prywatnym życiu tych, którym udało się coś osiągnąć. Zresztą właściwie nieważne, co osiągnęli, ale ważne, czy znaleźli się na pierwszej stronie tabloidu. Jeśli udał im się ten wyczyn, reszta będzie ich podziwiać, ponieważ dawno zatraciła zdolność odróżniania chłamu od tego, co wartościowe.
Aleja Niepodległości to wytwór powstały dzięki współpracy socjologa-amatora, znawcy stereotypów panoszących się po polskiej literaturze ostatnich dwu dekad oraz czterdziestoletniego mężczyzny odczuwającego miałkość ludzkiej egzystencji. Trójjedyny Varga dokonał rzeczy prawie niemożliwych: skomponował powieść bez fabuły oraz historię bez bohatera. Jedyną wyrazistą „postacią” jest rosnąca ze strony na stronę gorycz faceta w średnim wieku, który nagle niechcący spostrzega, że minęło mu pół życia i nie bardzo jest w stanie określić jak. Gdyby nie kierował nim Varga, może taki osobnik zająłby się czymś interesującym albo przynajmniej wmieszał się w ciekawą historię lub próbował w jakikolwiek inny sposób coś ze sobą zrobić. Krystian Apostata przez ponad dwieście stron porusza się najczęściej pomiędzy swoim mieszkaniem a pobliskim sklepem i rozważa, jak bardzo ma schrzanione życie w porównaniu z Jakubem Fidelisem. To ja dziękuję!
Aleja Niepodległości
Krzysztof Varga
Czarne, 2010
17.06.2010 11:05 | milo w.:
Oj, Pani chyba mniej lubi tego Apostatę biedaka, niźli sam autor. A przecież to człowiek przegrany też dla tego, że był jedynie przyzwoity i bardziej świadomy od tego półartysty (o wiele mniej niż pół) tancerza z gwiazdami, świadomy przemijaności świata, że tak się górnolotnie wyrażę. W powalonych czasach taka postawa jak Apostaty to chyba jeden z niewielu sposobów, by zachować godność, tak mi się zdaje, chociaż mnie akurat się udało, wygrałem Familiadę! Co nie zmienia faktu, że mi Apostata jakoś tam imponuje. A co dopiero panu Grześ, współczesny Rzeckim z jednookim psem? Co Pani o nim sądzi?