Jak bowiem inaczej wytłumaczyć lekki niedosyt, który odczuwam po obejrzeniu „Vicky Cristiny Barcelony”? Przecież odnajduję tu wszystkie potrzebne składniki: zagmatwane relacje międzyludzkie i jeszcze bardziej splątane intrapersonalne więzy, namiętne (wręcz z lekka kontrowersyjne) romanse, niespełnione miłości, a nawet (niedopełnione) zbrodnie. Czegoś mi jednak w tej niezawodnej mieszance brakuje. Tęsknię za szczupłą postacią przemądrzałego okularnika. Bo doprawdy trudno pomyśleć o nim, patrząc na kipiącego seksapilem i pewnością siebie Javiera Bardema!

W mojej sympatii dla „Vicky Cristiny Barcelony”, prostej, a jednocześnie tak skomplikowanej, wieloosobowej historii miłosnej zdaję się być dość osamotniona. Czytam i słyszę, że intryga mało błyskotliwa, fabuła nudna i mdła, postaci powierzchowne. Widzom (i fanom autora „Manhattanu”) doskwiera niedobór poczucia humoru i niedostatek psychiatrii. Film ożywia ponoć jedynie latynoski temperament dwójki bohaterów: Juana Antonia (Javier Bardem) i Marii Eleny (Penélope Cruz). Wprawdzie oboje wypadają wspaniale, a Penélope wręcz oscarowo – za swój histeryczny (nie mylić z historycznym) występ dostała bowiem Nagrodę Akademii (nie mniej nerwowo na nią reagując) – dla mnie jednak to, co w filmie najciekawsze, rozgrywa się w trójkącie pomiędzy tytułowymi bohaterkami i ich śniadolicym kochankiem.
Rozkoszna gra niedopowiedzeń, nie do końca uświadomionych marzeń, wystudiowanych póz i… stereotypów. Być może nie jest to gra najbardziej finezyjna jaką było mi dane zobaczyć w kinie, ale jej obserwacja skłania do refleksji o istocie wynaturzonych (bo przesadnie zatopionych w kulturze) międzyludzkich relacji.

Vicky (Rebecca Hall), brunetka, jest rozważna i zrównoważona, zmierza wprost ku jasnej drodze naukowej (?) kariery i małżeństwu. Cristina (Scarlett Johansson) to romantyczna blondynka, ofiara wiecznego nienasycenia, ciągle poszukująca i zawsze gotowa na miłość. Pomiędzy nimi – Antonio, ucieleśnienie kobiecych fantazji o idealnym kochanku. Kto bowiem, jeśli nie filmowy Don Juan, mógłby zdobyć się na odwagę, by dwóm nieznajomym kobietom bez cienia wahania i prosto z mostu zaproponować romans? Dodajmy, że ten śmiały kochanek o aparycji torreadora jest nie tylko wziętym (jak się domyślamy) malarzem, właścicielem pięknego domu z ogrodem i równie stylowego samochodu, ale i koneserem sztuki oraz wina, a także mistrzem ars amandi. Jego cygańska biografia obfituje dodatkowo w momenty namiętne i niebezpieczne – Juan Antonio o mało nie zginął z rąk swojej szalonej byłej żony.

Właściwa akcja filmu zawiązuje się w momencie, gdy ten chodzący symbol męskości o intrygującej twarzy Javiera Bardema spotyka dwie amerykańskie turystki i proponuje im wspólny weekend. Konsekwencje będą brzemienne dla obu kobiet: Vicki zostanie wytrącona z umiłowanej równowagi, a Cristina utwierdzi się w przekonaniu o niemożliwości osiągnięcia życiowego balansu. Podczas gdy (takie odnoszę wrażenie) na ponętnej blondynce (granej przez wcielenie kinowej ponętności) hiszpańska przygoda nie odciśnie się specjalnie głębokim piętnem, układna brunetka (ideał pozornej poprawności) pewnie długo nie zazna spokoju.

Właśnie ze względu na subtelne i czułe drwiny z kobiecych fantazji i dylematów „Vicky Cristina Barcelona” tak bardzo mi się podoba. Ujmuje mnie to, że wśród żartów i niedorzecznych sytuacji padają w tym filmie pytania o (nie)możliwość spełnienia, poszukiwanie własnego miejsca i sposobu autoekspresji oraz zaspokojenie romantycznych apetytów, rozbudzonych w pokoleniach młodych kobiet przez mitologię kultury współczesnej. W odróżnieniu od innych komedii romantycznych, które wyrastają z tej samej gleby, „Vicky Cristina Barcelona” jest filmem bez happy-endu. Zostawia nas raczej z przeczuciem gorzkiego bilansu życiowego obu bohaterek. Vicky tkwić będzie zapewne w nieszczęśliwym związku z kochanym mężczyzną, a Cristina nigdy nie znajdzie tego, czego szuka.

Być może to kwestia Barcelony, pełnej uroku na zdjęciach Javiera Aguirresarobe, być może niezwykle trafnie (jak zwykle zresztą) dobrana muzyka lub intensywność uczuć (wykrzykiwanych w nietłumaczonych na angielski kłótniach Juana Antonia i Marii Eleny) czy też obecność Penélope Cruz, że nad filmem unosi się coś z niepowtarzalnej atmosfery twórczości Pedra Almodóvara. Na szczęście to nie jego dzieło. Nawet gdyby reżyserem nie był Woody Allen, też nie miałabym żadnych zarzutów.

--
Foto: Kino Świat

Vicky Cristina Barcelona
reżyseria: Woody Allen
scenariusz: Woody Allen
obsada: Rebecca Hall (Vicky), Scarlett Johansson (Cristina), Javier Bardem (Juan Antonio Gonzalo), Penélope Cruz (Maria Elena), Chris Messina (Doug) i in.
kraje: Hiszpania, USA
rok produkcji: 2008
Polska premiera: 27.03.2009
Kino Świat