Kwiecień 1994 roku. Na ulicach Kigali szaleje tłum. Totalitarny reżim, w który kraje zachodnie wpompowały miliony, w obliczu utraty władzy organizuje masakrę ludu Tutsi. David, pracownik szwajcarskiej organizacji do spraw współpracy rozwojowej i pomocy humanitarnej, zostaje w mieście i przez sto dni ukrywa się w swoim domu. Myśli o fiasku politycznego projektu pomocy Afryce i o ukochanej kobiecie, którą poznał w ogarniętym wojną domową kraju.


Lukas Bärfuss - (urodzony w 1971 r., w Thun, w Szwajcarii) zaliczany jest do najbardziej cenionych niemieckojęzycznych dramatopisarzy ostatnich lat. Jego sztuki są grane na całym świecie. Jest laureatem licznych nagród, między innymi prestiżowej Nagrody Dramatopisarskiej Miasta Mühlheim. Sto dni to jego pierwsza powieść. W Polsce ukazały się sztuki Bärfussa: Seksualne neurozy naszych rodziców oraz Autobus (obydwie w wydawnictwie Księgarni Akademickiej, w 2006 roku).


Sto dni
Lukas Bärfuss
Tłum.: Maria Skalska
Korporacja Ha!art, 2010

fragment powieści

(…)
Niektórzy nazywali go Rasputinem, inni – tylko kardynałem Mazarinim. W każdym razie ów mężczyzna był osobistym doradcą prezydenta i najpotężniejszym Europejczykiem w kraju. A do tego jednym z naszych ludzi, Szwajcarem. Zaraz na początku naszej współpracy Dyrekcja oddała do dyspozycji prezydenta doradcę. Jeannot doradzał prezydentowi we wszystkich kwestiach rozwoju gospodarczego i finansowego. Pisał jego przemówienia. Opracował strategię negocjacji z Bankiem Światowym. Wszystkie dokumenty, adresowane do rządu, przechodziły przez jego biurko. Opłacała go Dyrekcja, ale nie mieliśmy żadnego wpływu na jego pracę. Jeannot nie pisał sprawozdań, nie dostawał dyrektyw, zresztą i tak by się ich nie trzymał. Właściwie nigdy nie widywano go w Biurze Koordynacyjnym, ale dla wszystkich było jasne, że nie ma wysokiego mniemania o naszej pracy. Był o nas bardzo dobrze poinformowany, my natomiast niewiele wiedzieliśmy o jego działalności. Niekiedy nazywaliśmy go także Niewidzialnym, a jemu najwyraźniej bardzo odpowiadała ta aura tajemniczości. Mieszkał na Rue de l’Armée w dawnej rezydencji ambasadora, który przed kilku laty opuścił Kigali, a jedyną ekstrawagancją, na jaką sobie pozwalał, był czerwony kolor jego starej mazdy. 

Paul przedstawił mnie Jeannotowi. – Świeży narybek – powiedział – chętny do pracy, ale jeszcze nieukształtowany. – Zaciśnięte usta Jeannota nawet nie drgnęły. Popatrzył na mnie przez swoje ogromne okulary, nieruchomo jak jaszczurka, ledwie przez sekundę i tyle najwyraźniej wystarczyło mu, by mnie zaklasyfikować. – Nie każmy czekać na siebie nowemu szefowi – powiedział, na co mały Paul pobiegł do samochodu, a ja z Jeannotem ostatnie metry przeszliśmy pieszo. – A więc administrator – odezwał się Jeannot, a ja nie wiedziałem, czy było to stwierdzenie, czy też pytanie. W tej chwili z przeciwka nadeszło dwóch mężczyzn, może biznesmenów, a może urzędników, w każdym razie w garniturach i krawatach. Jeden mówił coś do drugiego, lecz ten najwidoczniej nie słuchał, tylko uporczywie patrzył w naszą stronę. Kiedy się zrównaliśmy, trącił w bok mówiącego, do którego wreszcie dotarło, kogo ma przed sobą. Mężczyźni jednym głosem pozdrowili „pana doktora”. Jeannot tylko kiwnął głową. 

Paul zaparkował przed budynkiem spółdzielni, wysiadł i czekał na nas opodal. Wtedy Jeannot nagle się zatrzymał, ja jednak dopiero po dwóch czy trzech krokach zorientowałem się, że go przy mnie nie ma. Odwróciłem się, zrobiłem krok w jego stronę, a wtedy on ruszył, tak że znalazłem się teraz za nim. – Słyszałem, że interesuje się pan uprawą warzyw? – rzucił. – To świetnie, ja też mam ogród. Ale podobno niektóre grunty w Kiyovu są skażone i kto wie, jakie owoce wydadzą rośliny. Niech więc pan uważa, przyjacielu, niech się pan ma na baczności. 

Poszliśmy na uroczystość wprowadzenia w urząd kierownika spółdzielni, szóstego w ciągu zaledwie kilku lat.
Jeden bardziej nieudolny od drugiego, za to tym bardziej lojalni wobec prezydenta. Spółdzielnię założył w latach pięćdziesiątych pewien Belg. Handel był wówczas zdominowany przez Europejczyków i Pakistańczyków, którzy jednak oszukiwali chłopów i źle im płacili. Celem spółdzielni było zapewnienie chłopom godziwych cen i sprzedaż towarów z niewielką marżą. Dyrekcja wkrótce po rozpoczęciu swojej działalności przejęła spółdzielnię i wraz z upływem lat stała się ona najważniejszym przedsiębiorstwem w kraju. Skupowaliśmy większą część zbiorów kawy, nasze towary miały wszędzie taką samą cenę, zarówno w stolicy, jak i w najodleglejszym zakątku kraju. Utrzymywaliśmy własną szkołę, a nasza gazeta miała najwięcej czytelników. No i zatrudnialiśmy pięciuset ludzi. Wkrótce po przewrocie Haba pojawiły się problemy, rząd wywierał nacisk na kierownictwo, jego wpływ na spółdzielnię rósł. Aresztowano dyrektora finansowego, najpewniej z powodów politycznych, jego miejsce zajął zaufany człowiek, który nie miał pojęcia o zarządzaniu magazynami, a tym bardziej o finansach i księgowości. Nasi eksperci odgrywali już tylko rolę doradców, pozostaliśmy jednak wierni spółdzielni. Udzielaliśmy jej wsparcia finansowego, jeśli były problemy z wypłatą wynagrodzeń, a gdy okazało się, że potrzebne jest nowe centrum biurowe, przekazaliśmy siedem milionów franków na budynek zarządu, na nową bibliotekę, nową kantynę, warsztaty. 

To jednak nie polepszyło sytuacji. Nowe centrum wybudowano z przesadnym rozmachem, czynsze i opłaty eksploatacyjne ostatecznie wytrąciły z równowagi i tak już chwiejne finanse przedsiębiorstwa. Dyrektorzy zmieniali się w rocznym trybie, żaden z nich nie troszczył się o rynek. A konkurencja oczywiście nie spała i oferowała lepsze towary po niższej cenie. No cóż, przez te wszystkie lata wpakowaliśmy w spółdzielnię trzydzieści milionów i bądź co bądź zmiany na stanowisku dyrektora dawały Marianne i Jeannotowi okazję do wygłaszania napuszonych mów o owocnej współpracy między naszymi krajami. 

Po uroczystości poszedłem od razu do domu, wyciągnąłem ze składziku maczetę i motykę i wykarczowałem rośliny Erneste, bez wściekłości, bez nienawiści, po prostu zrobiłem to, co należało. Wykopałem maniok, ściąłem pomidory, przekopałem ziemię; wiedziałem, że teraz stałem się odpowiednim współpracownikiem Dyrekcji, kimś, kto rozumie rzeczywiste zależności i nie ulega sentymentom. Być może ta warzywna grządka pomagała ośmioosobowej rodzinie, ale omal nie przeszkodziła w założeniu sierocińca. Erneste jak zwykle zjawiła się w sobotę ze swoim koszem. Z kupy warzyw uratowała te, które nie zdążyły zgnić, ja zaś poinformowałem ją, że życzę sobie, by z powrotem założyła rabaty. 

Gdzieś w tych dniach, kiedy przyzwyczailiśmy się już do nowej sytuacji, a wojna była daleko, udało mi się wreszcie z Agathe. Rozpoczął się dla mnie czas wielkiego pieprzenia. Wspaniały czas kopulacji, pieszczot pod prysznicem, szybkich numerków w niedzielę rano, długiego posuwania wieczorami, dotykania i przytulania na werandzie, pocałunków z języczkiem na tapczanie. Agathe i ja mieliśmy do ciupciania cały dom, pięć pomieszczeń i około trzydziestu sztuk mebli, wszystkie do wypróbowania, i uwielbialiśmy każdy z nich, nawet – a może zwłaszcza – te niewygodne: kanciastą komodę, krzesła pokryte twardym sizalem. Lubiłem tę krótką wymianę słów zaraz po pierwszych ruchach, zapewnienia, że nie chcemy zrobić sobie nawzajem krzywdy, te strzępy rozsądku pośród ekstazy. To dawało mi pewność, że Agathe jest w pełni świadoma, że jej pożądanie mimo wszystko nie wyłącza rozsądku i myślenia, a te drobne „Może być?” i „Nie przestawaj” czy „Ale najpierw popraw ten dywan, uwiera mnie” albo „Pewnie złapie mnie skurcz, ach, wszystko jedno”, ta rzeczowa konwersacja, wskazująca na niedoskonałość naszych ciał i ich wrażliwość na ból, wszystko to przypominało mi o tym, że nurzamy się w sobie, złączeni w uścisku, zatraceni w naszej cielesności, która wprawdzie obiecuje, że obdarzy nas rozkoszą, ale w gruncie rzeczy jest tylko przeszkodą, ograniczeniem ekstazy, dla której nasze ciała są środkiem, ale nie celem. 

Jednak niezależnie od tego, jak często się kochaliśmy albo jak otwarcie i nago oddawaliśmy się sobie, we mnie pozostawała zawsze jakaś resztka wstydu. Tymczasem Agathe zdawała się nie dostrzegać w akcie niczego zakazanego, nie w porządku było co najwyżej to, że nie jesteśmy małżeństwem. Kochała tak, jak jadła: aby zaspokoić potrzebę, za którą nie ponosi odpowiedzialności, która po prostu istnieje i krzyczy o zaspokojenie, tak jak niemowlę krzyczy, by się nim zająć. Dla mnie najbardziej przerażające było to, że Agathe zdawała się doskonale znać tę potrzebę. Wiedziała, czego chce. I także w moim pożądaniu nie było dla niej żadnej tajemnicy. Byłem otwartą księgą, którą mogła czytać albo odłożyć na bok, to zależało tylko od niej. Moje ciemne pragnienia, epifanie żądzy leżały przed nią odkryte i oczywiste, całkowicie i pod każdym względem zrozumiałe. Ta oczywistość mnie niepokoiła, gdyż ja sam nie miałem pojęcia, do czego krzyczy moje wnętrze. Nie byłem nawet pewien, czy nie byłoby lepiej po prostu je zostawić, żeby sobie skamlało. Obawiałem się, że im bardziej będę je karmił, tym głośniej będzie krzyczeć, więc może byłoby na dłuższą metę mądrzej je zlekceważyć, pozwolić, by umarło z głodu. Ale gdy tylko zobaczyłem Agathe, ten srebrny połysk na jej skórze, jej wargi, jej jasnoróżowe dziąsła, wtedy nie mogłem się oprzeć, by nie przesunąć po nich językiem, a gdy zaczynałem ją całować, ogarniało mnie pragnienie, by jej dotykać, a gdy dotykałem jej piersi, pośladków, karku, wtedy chciałem już tylko ją posuwać, wpychać w nią mojego małego wszędzie, gdzie pozwoli, a gdy potem brałem ją od tyłu albo leżałem pod nią, tam, gdzie przywiodła mnie moja żądza, wtedy nie wiedziałem już, czego mógłbym jeszcze chcieć, ale czułem, że nie jestem u celu. Agathe nie opierała się, co nie znaczy, że pozwalała na wszystko. Kiedy nie podobała jej się jakaś pozycja, nie mówiła po prostu nie, tylko proponowała coś innego, i wydawało się, że wszystko ma dla niej tę samą wartość, że palec w tyłku nie oznacza większego zepsucia niż pocałunek w usta. Poza granicą moralności, którą przekroczyła, oddając się bez ślubu, nie było dla niej nic niewłaściwego, a ponieważ już wznieśliśmy się ponad moralność, już byliśmy grzesznikami, nie mogliśmy zrobić niczego, co by jeszcze powiększyło nasz grzech.

Dla mnie to wszystko było niepojęte. Przychodziło mi do głowy mnóstwo pomysłów, pozwalałem sobie na nie tylko przy specjalnych okazjach, i w gruncie rzeczy najbardziej ciekawił mnie w tym właśnie ten wstyd, strach, że jestem perwersyjny. Podniecało mnie moje własne oburzenie i nie mogłem sobie wyobrazić, jak by to wszystko w ogóle mogło funkcjonować bez wstydu. Niekiedy wydawało mi się, że mój członek i ciała jamiste są wypełnione nie krwią, lecz wstydem. Tak, musiałem być świnią, rozpustnikiem, bo po co miałbym się pieprzyć, gdyby pieprzenie nie było wyuzdane? Czy pożądałbym tyłka Agathe, gdyby jej anus nie był bramą rozpusty? Pewnej soboty, gdy Erneste sprzątała w domu, wsiedliśmy do mojej toyoty, pojechaliśmy drogą biegnącą za Cercle Sportif i po pięciuset metrach stanęliśmy za jakimś żywopłotem. To była karygodna lekkomyślność, która mogła nas dużo kosztować. Za każdym drzewem bananowym mógł przecież stać jakiś chłop i następnego dnia wiedziałoby o nas całe Kigali. Ale i tak to zrobiliśmy. Podniecało mnie niebezpieczeństwo i ciasnota na tylnym siedzeniu, musieliśmy się specjalnie ułożyć, zrobić coś z naszymi rękami i nogami. Agathe krzyczała, zasłaniałem jej usta ręką, a gdy skończyliśmy, wytarła się starannie, poprawiła ubranie. Ani słowa o szaleństwie, do którego pchnęła ją żądza. 

Kiedy jechaliśmy z powrotem, obserwowałem ją w tylnym lusterku, próbowałem pochwycić jakiś znak, zmrużenie powiek, drgnienie ust, chciałem mieć w niej wspólniczkę, chciałem, by czuła się równie zepsuta, równie wyuzdana, jednak dla niej fakt, że zrobiliśmy to w samochodzie, był jedynie skutkiem przymusowej sytuacji, tak jak wtedy, gdy idzie się do innego lokalu, gdy w pierwszym wszystkie stoliki są zajęte. Chcieliśmy się pieprzyć. Willa Amsar była zajęta. A więc pieprzyliśmy się w samochodzie. To wszystko. 

Byłem rozczarowany i zacząłem zadawać sobie pytanie, czy aby przypadkiem ta rozkosz nie jest zawarta w samej rzeczy, w łączeniu się wydzielin naszych ciał, w ocieraniu się mojego członka o ściany otworów jej ciała. Ten kontakt był niewątpliwie przyjemny, ale z całą pewnością nie robiłem tego z powodu błon śluzowych. Wszystko to nie osłabiało intensywności naszych działań, ja jednak tęskniłem do chwil, w których mógłbym w samotności rozmyślać o naszym pieprzeniu, nie o samym akcie, a bardziej o Agathe – ale nie o niej jako o człowieku, jako o kobiecie, tylko jako o dziecku tego kraju. Byłem dumny z siebie i z mojego fiutka. Opuściliśmy nasz rodzinny grajdołek, wyruszyliśmy w świat, by pokonać wszelkie przeszkody pochodzenia i różnic kulturowych. Nie zatrzymały nas żadne uprzedzenia, poszliśmy prosto za naszym prawdziwym przeznaczeniem, którym było polowanie na kobiecą cipkę. To właśnie przewidziała dla nas natura. Moją powinnością było zgłębić tę tajemnicę, ale jak dotąd nie doszedłem do tego, by spokojnie obejrzeć sobie to intrygujące miejsce między nogami Agathe. 

Często, leżąc na sofie, usiłowałem je sobie wyobrazić, ale zawsze na próżno, jej vulva była jak Trójkąt Bermudzki, w którym moje myśli znikały na zawsze. Oczywiście, powstawał jakiś obraz, ale mu nie dowierzałem. Obawiałem się, że widzę nie cipkę Agathe, ale jakąś inną, z tych kolorowych magazynów, które jako młodzi chłopcy wygrzebywaliśmy z makulatury. Potem zaczynałem składać sobie obraz postaci Agathe, od głowy i włosów w dół. Twarz i szyja pojawiały się wyraźnie, udawało mi się także przywołać obraz nakrapianych brodawek jej piersi i słodkiego, szpiczastego brzuszka, ale później wszystko zaczynało się zamazywać, jak przesłonięte mgłą. Rozpoznawałem jeszcze pępek, całkiem inny niż wszystkie, jakie kiedykolwiek widziałem, lekko zwisający, okrągły węzełek, bo akuszerka odcięła pępowinę za pomocą małego drewienka, które Agathe nosiła na szyi jako talizman i nigdy go nie zdejmowała. Potem w pewnym oddaleniu pojawiała się nasada delikatnie owłosionego wzgórka łonowego, niewyraźny obraz poskręcanych kosmyków, przypominających spalone rżysko. I na tym koniec. Dalej nie dochodziłem i za każdym razem obiecywałem sobie, że gdy się znowu spotkamy, dokładniej zapoznam się z anatomią Agathe. 

Lecz gdy byliśmy razem, zbyt zajmowały mnie pieszczoty, podziwianie perfekcyjnej budowy jej ciała, które musiał stworzyć artysta, gdyż jak inaczej ludzkie komórki, ta bezkształtna, galaretowata masa, mogły się uformować w coś tak powabnego i delikatnego. Agathe leżała obok mnie, w niedbałej pozie wystawiona na mój podziw, prezentując doskonałość smukłych kostek, brunatnoczerwone zgięcia pod kolanami, łagodne przejście między jasnym wnętrzem a suchym brązem grzbietu dłoni, palce u nóg, te wesołe koboldy o jaskrawoczerwonych buźkach, śliwkowe, połyskujące paznokcie u rąk. Zatracałem się w tych chwilach, tak mnie pochłaniały, że nie mogłem niczego zapamiętać, żadnych szczegółów, zachowywałem tylko ogólne wrażenie, nie do końca przyjemne, bo przesycone uczuciem przemijania, lękiem, że będę miał tylko te chwile, godziny z Agathe na sofie, wieczory na werandzie, a wszystko, czego w tych chwilach nie zdołam objąć, przyswoić sobie, będzie dla mnie stracone, przeżyte tylko po to, by stać się niewyraźnym wspomnieniem.
(...)