Joanna Karpowicz: Za określenie "błahe historyjki obrazkowe" w mojej dzielnicy należą się klapsy (śmiech). Mali chłopcy, małe dziewczynki – mała różnica. Dopiero później zaczynają się podziały. Kiedy wpadł mi w ręce pierwszy komiks, a było to pirackie wydanie Fistaszków, ważne było tylko to, kto jest następny do czytania. A kolejka zawsze była spora i koedukacyjna. Baranowskiego (wszystko) pożyczałam podczas wakacji z biblioteki miejskiej w Szczebrzeszynie, podobnie jak małpiastą serię Chmielewskiego. Szninkiel miał smak zakazanego owocu. Thorgale, Funky Koval, historie według Ericha von Danikena budziły mój bezkrytyczny podziw – tyle pracy, tyle pracy, jak oni to robią? No i była też narastająca świadomość faktu, że gdzieś tam w świecie jest tego więcej. Uwaga, teraz będzie kombatancka anegdota. Do dziś pamiętam: mieszkający we Francji brat mojego ojca odwiedził nas swoim szpanerskim kempingowym autkiem, wyciągnął na stół butelkę coli, polał skąpo mnie i kuzynce, podkładając pod szklaneczki serwetki, ilustrowane sylwetką chudego kowboja na chudej szkapie. Postać była nam obca. "Jak to, nie wiecie kto to Liki Liuk?" – wuj był bardzo zdziwiony. Wspomnienie bąbelków i Lucky Lukea zlało się w jedno ale tamten moment zainicjował moje poszukiwania komiksu na szerszą skalę. Z racji tego, że jestem w wieku odbiornika video, należy też zaznaczyć, że fascynacja komiksem łączyła się z fascynacją kolorowym drukiem ogólnie.
Jesteś absolwentką krakowskiej ASP, dyplom obroniłaś z wyróżnieniem. Pamiętam, jak w rozmowie z Rafałem Szłapą, innym absolwentem tej szacownej uczelni, zostałem zasypany komplementami wobec Jerzego Skarżyńskiego, który pomógł w komiksowej karierze Rafałowi. Czy zajmowałaś się komiksem podczas studiów? Jeśli tak, to jak było to przyjmowane przez profesorów?
Profesor Skarżyński to był świetny, wyjątkowy gość. Niestety, w przeciwieństwie do Rafała nie miałam okazji bliżej go poznać, ale z relacji zaufanych świadków wiem, że ta legenda jest prawdziwa. Krakowska ASP to uczelnia z tradycjami, które urosły do takich rozmiarów, że niektórym przesłaniają horyzont. Na drugim roku z powodu komiksu groziło mi zawalenie rysunku – kluczowego przedmiotu dla każdego studenta Akademii. Okazało się, że sterty komiksowych rysunków nie wystarczają do zaliczenia semestru. Cóż począć, zrehabilitowałam się za pomocą serii aktów beznogiego modela i nie objawiałam się bardziej z moimi preferencjami. Teraz jest inaczej – komiks wyszedł na powierzchnię i jest tolerowany. Nie mogę jednak powiedzieć, żeby komiks zyskał jakoś w oczach wykładowców – po prostu widzą, że nie mają wyjścia.
Czy malarce z zawodu artystyczny warsztat przydaje się w pracy komiksowej (bo, że przydaje się w malarstwie to nie mam raczej wątpliwości). Czy w Twoim przypadku da się rozróżnić te dwie sfery – artystyczną i komiksową. I czy w ogóle taka operacja jest możliwa i sensowna?
W malarstwie ważne są emocje, historia jest na dalszym planie.
W swojej pracy większy nacisk kładziesz nie na estetykę, tylko na historię?
Powinna być równowaga. Dotychczas miałam z tym problem - teraz się bardziej staram i wierzę, że to wpłynie na korzyść następnych projektów.
Przyznam, że nazwisko Karpowicz zacząłem kojarzyć dopiero po lekturze Szminki ze scenariuszem Jerzego Szyłaka. Wbrew nieprzychylnym ocenom niektórych, uważam, że to świetny komiks. Czy Tobie, jako kobiecie, trudno było pracować nad tak brutalnym, wstrętnym i odpychającym komiksem, z mocnymi akcentami erotycznymi? Jak pracowało Ci się z Szyłakiem? Dlaczego zrezygnowałaś z narysowania dwóch kolejnych części planowanej trylogii?
Dziękuję. Praca nad Szminką była dla mnie z różnych względów trudna. Fabuła była tu jednym z mniejszych problemów. Jerzy Szyłak to sympatyczny człowiek, bardzo zaangażowany w swoją pasję. W naszej współpracy był prawdziwym dżentelmenem – zdając sobie sprawę z tego, jak hardkorowy jest ten scenariusz, nie narzucał mi niczego, żadnych gotowych rozwiązań. Delikatnie sugerował, jaki ma punkt widzenia, ale nie była to klarowna wizja, raczej pewne wyobrażenie o bohaterze, o jego charakterze, losie. To było w pewien sposób ulgą, ale także utrudnieniem bo trzeba mieć dużo doświadczenia i umiejętności by opowiadać historię obrazkami (zwłaszcza taką, jak napisał Szyłak). Nie mogę powiedzieć, żebym to doświadczenie wtedy miała. Cały czas się tego uczę. Z rysowania pozostałych części trylogii zrezygnowałam z przyczyn osobistych. To był dla mnie trudny czas. Musiałam się zająć innymi rzeczami.
*Opublikowałaś swoje prace w dwóch ciekawych i zupełnie od siebie różnych antologiach. Kompot był polsko-izraelskim rozliczeniem ze stereotypami, w dość wysokim (niekoniecznie udanym) tonie. Natomiast Staruorzzz – stare klisze_ to kompletnie niepoważny, komiksowy fristajl na temat kultowych Gwiezdnych Wojen. Jedna Joanna Karpowicz - dwa komiksowe oblicza?
To prawda, Kompot i Staruorzzz to dwie różne rzeczy. Pasuje mi takie eklektyczne podejście, to mnie bawi. Nie dlatego, że nie chcę się zamykać w jednej konwencji, po prostu lubię różnorodność.
Staruorzzzz – wymyśliłam sobie ten zeszycik, bo Gwiezdne wojny to moja miłość z dzieciństwa. I okazało się, że nie tylko moja. W projekcie udzielili się, nie oczekując niczego w zamian, cudowni komiksiarze, ludzie, których pomysły i pracowitość podziwiam i na bieżąco obserwuję. Zeszyt jest w połowie rumuński, w połowie polski. Współpracę z rysownikami z Rumunii koordynował Cris Loghin, który zresztą całość zaprojektował i opracował graficznie. Na wydanie tego czegoś fundusze znalazłam samodzielnie. Dystrybucja odbyła się przypadkowo i niekomercyjnie, nie pokryła wydatków, ale od początku nie o to chodziło. Chodziło o zabawę.
A Kompot? Hmmm. Z perspektywy czasu mam wrażenie, że efekt końcowy nie w pełni oddaje to, co działo się podczas trwania całego projektu. Mam na myśli interakcję pomiędzy ludźmi biorącymi udział w warsztatach, które zaczęły się w Łodzi, potem przeniosły do Warszawy, a skończyły w Izraelu. Były iskry i konfrontacja. Złośliwości i delikatne obchodzenie się na palcach, unikanie konfliktów i wywoływanie ich. Dużo śmiechu i trochę wzruszeń. Po tym wszystkim została we mnie świadomość tego, że relacje jednostek mogą zmieniać wiele, ale nie wszystko. Trzeba umieć się dogadać, porozumieć jako zbiorowość. Myśmy tego w tym projekcie nie potrafili zrobić – nawet w skali 5 na 5 (pięcioro uczestników w każdej grupie). Łatwiej było samotnie niż w grupie. Dlatego Kompot to antologia bez wspólnego mianownika. Każdy uciekał w swoją stronę. I tylko jeden Zeevie Engelmayer – najstarszy uczestnik warsztatów, podjął próbę spojenia tego chaosu swoim absurdalnym, przedziwnym poczuciem humoru. Spotkanie tych ludzi było dla mnie ważną lekcją, jestem więc wdzięczna organizatorom za zaproszenie mnie do tego projektu.
Album Jutro będzie futro, w pełni Twojego autorstwa, miał być pierwszym tomem trylogii. Doczekamy się jego kontynuacji? I czy w obecnej chwili pracujesz nad jakimś pełnometrażowym projektem?
Tytuł albumu okazał się proroczy, bo oznaczał, że jutro może nie być nic i w rzeczy samej – powrót bohaterów z tej historii jest wątpliwy. Chyba, że ktoś zechce narysować dalszy ciąg. Pierwsze szkice do tego komiksu powstały na początku studiów, całość została wydana dużo później niż namalowana. Teraz już tego po prostu nie czuję. Wyrosłam z tej historii.
Praca nad pełnometrażowym projektem w moim przypadku oznacza pracę po godzinach. Jak wiele innych osób mam zajęcie, które mało ma wspólnego z komiksem – więcej z walką o ogień. Więc od dłuższego czasu rysuję / maluję, kiedy mogę. Cieszę się, że kończy się zima, bo będzie więcej naturalnego światła. W tej chwili pracuję nad Paluszkami – scenariusz tej historii napisałam wspólnie z Crisem Loghinem. Paluszki to horror. Zło ma w tej historii wymiar ludzki i metafizyczny. Poruszamy tabu pedofilli, wykorzystywania dzieci jako taniej siły roboczej. Walczą ze sobą siły ponadnaturalne i śmiertelnicy, z krwi i kości. Główna akcja rozgrywa się w Budapeszcie, w końcu lat 60-tych. Komiks powstaje w podobnej technice jak Jutro (akryl na płótnie). Nie myślę o tym na razie, jak to wydać. Po prostu chcę to najpierw zrobić, a potem zobaczyć kto i czy w ogóle będzie tym zainteresowany.
Drugim projektem, któremu poświęciłam w zeszłym roku sporo energii jest komiks powstający z inicjatywy scenarzysty Tomka Kontnego i rysownika Pawła Piechnika – roboczy tytuł: Poradnik. Chłopaki mają parę i aktywnie działają w branży, nie tylko komiksowej. Tomek napisał naprawdę fajny scenariusz, ja dopisałam swoją część. Paweł narysował już całkiem sporą ilość plansz. Poradnik jest chwilowo w zawieszeniu, w dużej mierze z mojej winy. Zobaczymy, co dalej z tym będzie.
Chciałem zapytać o Twoje komiksowe (i nie tylko) inspiracje. Kryminalny thriller ze zwierzęcymi bohaterami w rolach głównych (Jutro będzie futro) kojarzy się z Blacksadem. To słuszny trop czy raczej kulą w płot? Jacy twórcy i jakie prace wywarli na Tobie trwały wpływ? Zakładając, że możesz wybrać każdego scenarzystę na globie, do czyjego skryptu chciałbyś przygotować oprawę graficzną?
Dowolnego powiadasz? Stawiam na Tenzin Gjaco. Nie sądzę, żeby miał coś w dorobku, ale na pewno ma w głowie parę historii.
A tak na poważnie – jakie komiksy czy inne wytwory kultury czytasz najchętniej? Jacy twórcy Cię inspirują, zaskakują?
Są tacy artyści, którzy rozwalają mi serce na kawałeczki tym, co robią. Na przykład Raúl Calleja i jego _Berlin 1931_. Albo duet Canales &Guarnido – ci od wspomnianego Blacksada. Od zawsze: Frank Miller. Są takie komiksy, które mnie poruszają swoim przekazem, że tak powiem nieładnie – po całości. Na przykład Umowa z Bogiem, trylogia Willa Eisnera. Z tzw. współczesnych krajan jestem zagorzałą fanką Śledzia, braci Minkiewiczów, KRL-a, Ostrowskiego, Gawronkiewicza i Wojdy. Kibicuję Kolektywowi i Jeju – zawsze kupuję i zawsze mnie śmieszą. A jeżeli chodzi o najmłodszych to ciekawi mnie, w którą stronę pójdzie Mikołaj Tkacz – bardzo intrygująca postać. Jak widać czytam co mi w ręce wpadnie. Oczywiście w zamorskich sklepach z komiksami tracę przytomność, poczucie czasu, błyskawicznie się odwadniam i wypraszają mnie przed zamknięciem.
Jak, będąc kobietą, funkcjonujesz w światku komiksowym, które przynajmniej uchodzi za męski, bo opowieści obrazkowe to przecież cycki i super-bohaterowie? Ostatnio pojawiło się sporo wystaw (w Białymstoku, gdzie można było oglądać także Twoje prace, i na poznańskiej Ligaturze) poświęconych wyłącznie komiksowi kobiecemu – sądzisz, że takie inicjatywy są potrzebne komiksowym dziewczynom czy wierzysz, że dobry komiks przebije się sam? Czy kobiece komiksy są inne od tych, robionych przez mężczyzn?
Oj tam, od razu cycki. Zresztą, jakby nawet trochę – to ja się pytam: co złego jest w cyckach? Fajnie, że ktoś myśli o pokazywaniu komiksu tworzonego przez kobiety. To jest komiksowi tak samo potrzebne, jak każda inna inicjatywa popularyzująca tę dziedzinę twórczości. Kobieta może wnieść do komiksu tematykę obcą mężczyźnie, atrakcyjną dla innych kobiet ale nie musi. Tak jak w każdej innej dziedzinie – w komiksie nie ma przymusu. Ani do rysowania, ani do czytania. Żadnych granic, barier. Nieograniczony budżet. I to jest fajne.
A jeżeli chodzi o różnice pomiędzy twórczością męsko-damską to przeprowadziłam na swoje potrzeby mały eksperyment z cudzoziemcem, nieznającym kompletnie komiksu polskiego. Na zebranym materiale nie był w stanie dokonać nawet w połowie trafnego podziału ze względu na domniemaną płeć twórcy. Wskazał natomiast te, które mu się podobały i te które uznał za beznadziejnie narysowane. I wiecie co – w obu grupach było towarzystwo mieszane: faceci i babeczki. Więc jest nadzieja, że chodzi o jakość, a nie o cechy płciowe.