Debiut oparty na mocnym zapleczu literackim mógł zatem okazać się tryumfem. Mimo to podczas przedstawienia, nie chciałem bynajmniej dotrzeć do ostatniej stacji, a wręcz przeciwnie – wysiąść na najbliższej. Całość przypominała mi sytuację Polskich Kolei Państwowych – niby można dojechać, ale tylko wtedy, gdy nie ma alternatywy.
Spektakl w zgodzie z kompozycją tekstu składa się z dwunastu scen, połączonych motywem sentymentalnej podróży, wędrówki w poszukiwaniu rodziny, w którą wyrusza Wnuk (doskonały w tej roli Wiktor Loga-Skarczewski). Konwencja przystanków pokazana jest jednak dość banalnie – maszynista (Andrzej Rozmus) zapowiada kolejne fragmenty. Próbuje posługiwać się ironią, groteską, lecz jego wypowiedzi są zdecydowanie pretensjonalne. Nieudolna, pozbawiona rutyny kabaretowość jest największym mankamentem spektaklu. Wiele scen zamiast być próbą interpretacji tekstu pozostaje jedynie humorystyczną walką ze schematem, wyśmianiem znanych scen – symulakrów (chociażby skopiowana z filmowego dzieła Andrzeja Wajdy scena z mrówkami, niepotrzebnie w tym spektaklu zerotyzowana i obliczona na skandalizujący efekt).
Rzeczywisty przekaz (intelektualny czy emocjonalny – jeśli taki był zamierzony), jakiś opis świata wymyka się reżyserce z rąk.
Świat, który w literackiej rzeczywistości Tomasza Różyckiego jest zabawny, wzruszający, nieco nostalgiczny, został w przedstawieniu wyśmiany – nie wiadomo po co. Oglądając ten spektakl trudno odgadnąć wizję reżyserską – czy miała być to sentymentalna opowieść o poszukiwaniu rodziny, czy pastisz zamkniętej i nieudolnej społeczności wiejskiej, w której jedynymi czynnikami integrującymi są zajęcia takie jak lepienie pierogów i wspólne siedzenie w milczeniu przy stole.
Moje poruszenie wzbudziły natomiast dwie sceny, przemyślane obrazy bazujące na sile słowa i wysokiej klasy technice aktorskiej – na początku i na końcu przedstawienia. Spektakl rozpoczyna wizyta Wnuka u babci, podczas której zapada decyzja o rozpoczęciu podróży w poszukiwaniu korzeni. Towarzyszące jej wizualizacje można zinterpretować jako celne spostrzeżenie reżysera przy adaptowaniu tekstu – zaściankowość, która kiedyś była naturalnym składnikiem społecznego wizerunku polskości dziś jest symbolem zacofania, marazmu, zapomnienia, niechęci. Kończy natomiast tę nieco pokrętną podróż wzruszający i brawurowo wykonany monolog, w którym Wnuk wylicza nazwiska znanych mu i zapomnianych już członków rodów znanych w okolicy, a grający go Loga-Skarczewski ratuje obraz całości. Nie na tyle jednak, by wyleczyć z niesmaku po scenie zagłady, o której najpierw informuje nas maszynista, następnie zaś konfrontujemy się z pokazem umiejętności didżejskich, wykonywanych przez pogrążoną w półmroku postać. Nie wiadomo, czy powinniśmy skojarzyć tę scenę z Holokaustem czy z zagładą polskości (tworzona muzyka jest gwałtowna, wręcz psychotyczna). Ostatnia scena kojarzy się z symboliczną wręcz sceną z Umarłej klasy Tadeusza Kantora. Ten zabieg reżyserski w zestawieniu z poprzedzającą go estetyką groteski i pastiszu razi pretensjonalnością i jest już chyba niewybaczalny.
Pomimo znakomitego wykorzystania możliwości sceny (stworzenie dwóch planów, wspomniane już wizualizacje) oraz przekonujących kreacji aktorskich (Skarczewski, Kalisz, Kiebzak) spektakl nie jest w stanie poruszyć widza, dostarcza mu jedynie prostej i przewidywalnej rozrywki w momentami przerysowanej, sentymentalnej estetyce. Dominuje wrażenie powierzchowności. I tak – wychodzimy z teatru zawiedzeni konfrontacją rzeczywistości scenicznej z tym, co dobrze, jeśli nie wyśmienicie, zapowiadało się na afiszu.
Dwanaście stacji
Tomasza Różyckiego
adaptacja i dramaturgia: Mateusz Pakuła
reżyseria: Eva Rysova
scenografia: Joanna Jaśko - Sroka
muzyka: Patryk Zakrocki
realizacja video: Popesz Csaba Láng i Elwira Wojtunik
Obsada:
Wiktor Loga-Skarczewski, Lidia Duda, Urszula Kiebzak, Marcin Kalisz, Zbigniew Kosowski, Ryszard Łukowski, Andrzej Hudziak, Zuzanna Skolias, Andrzej Rozmus.