Rafał Pach: Skąd pseudonim – TMWWTH? Jest trochę mało medialny…
TMWWTH: Zwykle do pseudonimów podchodzę dość żartobliwie i traktuję je jako zabawę. Ten pseudonim akurat – TMWWTH, wziął się z filmu o takim właśnie tytule (The Man We Want to Hang - przyp. red) Kennetha Angera, który traktuje o Aleisterze Crowley. Ale jak mówię, to tylko kwestia żartu, nie stoi za tym nic poważnego. A że jest niemedialny – trudno.
Bierzesz udział w kilku projektach – Ed Wood, Goerge Dorn Screams, Tin Pan Alley. Jak ogarniasz to czasowo?
Właściwie nie ogarniam, dlatego zrezygnowałem z George Dorn Screams i teraz został już tylko Ed Wood i Tin Pan Alley. Planuję też zacząć solowy projekt, może już na jesień uda mi się nagrać płytę. Być może będę sam jeździł z gitarą i grał koncerty, ale to jeszcze dalekie plany. Teraz nie mam na to wszystko czasu. Do tego dochodzi mnóstwo obowiązków studenckich, bo cały czas jestem studentem i staram się dostać na studia doktoranckie.
Czemu dopiero teraz wydaliście płytę, skoro Tin Pan Alley istnieje od 2007 roku?
O tyle to skomplikowane, że mieliśmy ogromne roszady w składzie. Zaczynaliśmy w sześć osób, w końcu zostaliśmy w czwórkę. Na początku właściwie spotykaliśmy się tylko przy różnych używkach i długo improwizowaliśmy. Dopiero potem zaczęliśmy tworzyć piosenki – już jako skończone numery, pewne całości. Niejako trochę na siłę, bo zaczęliśmy jako zespół improwizujący, potem dopiero przerzuciliśmy się na piosenki. No i tak, zanim zdołaliśmy ułożyć materiał na płytę, minęły dwa lata.
Gdzie i kiedy nagrywaliście płytę?
Nagrywaliśmy w Bydgoszczy w studiu Madżonga, u przyjaciela.
Myślisz, że zapełniacie jakąś niszę na polskiej scenie? Mało kapel odwołuje się bezpośrednio do amerykańskiej alternatywy lat 90’ typu Pavement, Guided By Voices, Yo La Tengo, co słychać u was.
Ja po prostu takich zespołów słuchałem od liceum, może nawet jeszcze wcześniej. Dla mnie to jest naturalne. Na przykład nie podobają mi się niektóre nowe zespoły, które są obecnie lansowane przez jakieś wpływowe media młodzieżowe.
Tak zwane indie 2.0...
Kompletnie tego nie kupuję. Zawsze podobała mi się spontaniczność tych zespołów, które jakoś być może są słyszalne w naszej muzyce. Natomiast to nie jest tak, że nagle stwierdziliśmy, że jest jakaś nisza, w której możemy zaistnieć przez to, że jest – powiedzmy – mała podaż i będziemy mogli się wypromować. To nie jest tak. Ja zawsze chciałem mieć projekt, który grałby hałaśliwy pop. Takie piosenki najłatwiej mi wychodzą.
Nie twierdzę, że tak to sobie przemyśleliście i stwierdziliście: "Zagrajmy coś takiego, bo po prostu czegoś takiego nie ma"...
Tego rodzaju muzyką byliśmy tak naprawdę przeniknięci już od dawna. I czekało to na ten moment, żeby wybuchnąć.
Na waszym profilu myspace, w notce "o sobie" napisaliście z ironią, że jesteście nowym Lenny Valentino, Ciechowskim i Niemenem, pokazując, że macie dystans do krytyki. Ale na portalu Screenagers obwołano was największą nadzieją polskiej muzyki od czasu Much...
Ja nie wiem, ktoś tam z jakiegoś portalu pisał o Muchach. To jest w ogóle zespół, którego nie znamy, albo już jak znamy jakąś piosenkę, to jej nie lubimy (śmiech). Komiczne.
Ale czuliście przez to jakąś presję przed płytą?
Absolutnie nie. Wiemy dobrze, jakie są wady tej płyty. Wiemy też, jakie są jej zalety. Dlatego nie oczekujemy od żadnych portali, żeby nas wychwalały. Traktujemy je w jakimś stopniu jako narzędzie promocji, ale też nie chcemy, żeby ktoś nas porównywał do Much i pisał, że jesteśmy jakimś objawieniem, bo nie jesteśmy.
Jak to się stało, że wydaliście płytę w labelu Gingerbread, założonym przez zespół Kyst? Mieliście jakieś inne możliwości?
Nawet się nad tym za bardzo nie zastanawialiśmy. Jestem przyjacielem Adama i Tobiasza i jest to taka przyjacielska wymiana. My promujemy ich, oni promują nas. Tak naprawdę wydaliśmy tę płytę sami. Sami przygotowaliśmy pieniądze i sami to nadzorowaliśmy, zrobiliśmy okładkę i ułożyliśmy piosenki. Nie było za bardzo innych propozycji, a na pewno nie chcieliśmy, żeby nagle przyszedł jakiś menadżer, który będzie nam mówił, że gramy tu i tu, i mamy zrobić to i to. Może w przyszłości, ale też wątpię.
Od premiery minęło dopiero parę dni, ale mieliście już jakieś głosy, jaki jest odbiór płyty?
Nie, ponieważ tak naprawdę nikt w sieci jeszcze jej chyba nie kupił (śmiech). Na koncertach parę płyt poszło, ale przez internet chyba jeszcze nic. Odbiór jest tak naprawdę żaden.
Jak mija trasa?
W miastach z naszych rodzinnych stron było bardzo ok. Także dzisiaj w Krakowie chyba nie było aż tak źle. Mimo że było może 20 osób. Ale trasa planowana była bardzo na dziko i dziko teraz się odbywa. Śpimy gdzieś w dziwnych miejscach, jest zimno, szczury (śmiech).
A jakie plany po trasie? Macie nowy materiał i zamierzacie go nagrać?
Tak, właściwie dzisiaj graliśmy całą nową płytę, którą będziemy chcieli nagrać...
Jeszcze w tym roku?
Tak, w wakacje. Mamy pewne plany co do producenta, co do masteringu. Chcielibyśmy, żeby ta płyta była w jakiś sposób prostsza, bardziej piosenkowa, bardziej garażowa niż debiut, przy którym spędziliśmy tak naprawdę pół roku dopieszczając, miksując na nowo pewne rzeczy, co tak naprawdę nie przyniosło oczekiwanego efektu. Dlatego przy nowej płycie postawimy na czad i ekspresję.
To na koniec top 3 twoich ulubionych płyt...
Generalnie moim ukochanym zespołem jest The Sea And Cake. Najbardziej lubię płytę The Biz, ponieważ jest najbardziej rozimprowizowana i spontaniczna i do niej najczęściej wracam. Oprócz tego jestem wielkim fanem Alberta Aylera. W ogóle uwielbiam jazz, natomiast Alberta Aylera cenię chyba najbardziej. Za niewinność i szlachetną naiwność miejsce musiałbym chyba przyznać Sprits Rejoice. No i trzecia płyta... Niech będzie Big Star Trójka. Niesamowita płyta z wieloma przebojami. Uwielbiam ten zespół, naprawdę.
Dzięki za wywiad
Kraków, Kawiarnia Naukowa, 21 stycznia 2010
Foto: archiwum zespołu
Tin Pan Alley on myspace