Autor ten – Piotr Milo Milewski, polski dziennikarz ze Stanów, współpracujący z krajowymi i polonijnymi mediami (swoje felietony, opowiadania i inne teksty składające się na Szkice glanem publikował w nowojorskim „Nowym Dzienniku”) – cieszyć się może ostatnio całkiem dobrą prasą. Z pewnym rozgłosem spotkała się jego debiutancka powieść sprzed roku (Rok nie wyrok), po opublikowaniu najnowszej książki wywiad z nim znalazł się na prestiżowym miejscu w kobiecym dodatku do weekendowej „Gazety Wyborczej” („Jaja są lustrem łez”, 28.11.09.). Warto się więc zastanowić, co ciekawego przynosi hurtowa lektura jego tekstów, o których mówi w tym wywiadzie, że tak naprawdę liczy się szczerość. Oraz że jego literackie środki wyrazu są nie tyle ucieczką, ile raczej próbą jak najtrafniejszego opisania jakiegoś konceptu czy emocji.
Cała metoda pisarska Milewskiego jest jedną wielką asekuracją przed krytycznym odbiorem. Posuwa się do małego intelektualnego szantażu, którego mechanizm pokazuje dobitnie powyższa samoocena. Jak tu nie brać za dobrą monetę tekstu, którego autor już raz wyśmiał swój sposób pisania? Jak powiedzieć, że nie śmieszy ta manifestacja totalnego poczucia humoru?
Cóż – nie śmieszy. Milewski kurczowo trzyma się swoich dowcipów, bez końca eksploatuje pomysły, opiera całe teksty na graniu na jednej strunie.
Milewski ucieka przed każdym ryzykiem, na jakie z natury rzeczy narażony bywa autor. Szczyci się swoimi słowotwórczymi zabawami, buduje na ich podstawie długie, staranne, rytmiczne rymowanki, za których sensem można podążyć tylko przy pewnym skupieniu uwagi (Kirzą gajem. Norka chrumpanie usyła - /W wyrach, zatrudziwszy, drętwią krasne biesy/A z lodowni siedmiu szronu wytaszczyła/Sirota Maryna. Przystawia kompresy). Problem w tym, że ani przyjemności z zabawy językiem, ani satysfakcji ze zrozumienia sensów wysiłek ten nie przynosi. Historyjki Milewskiego nie bronią się, a popisy formalne nie potrafią ich ocalić. Paradoksalnie, być może przyczynę tego najlepiej zdefiniował sam autor w cytowanym określeniu funkcji literackich środków. Nie przynoszą one u niego ani opisu, ani jakiegokolwiek ekwiwalentu czy przybliżenia intelektualnego pomysłu czy emocjonalnego przeżycia. Nie są również manifestacją przekonania o niewyrażalności, nieadekwatności języka, świadectwem zużycia jego klisz i metafor. Ucieczka Milewskiego prowadzi donikąd. Dlaczego historie niczym nie przykuwają uwagi? Bo są pretekstem do stylistycznych popisów. Dlaczego zabawy słowne niczym się nie uzasadniają? Bo są tylko elementem satyrycznych dowcipów. Usiłując zaasekurować się przez wielokrotne wzięcie w nawias, unieważnienie swoich artystycznych wyborów, Milewski nie sprawia wrażenia ironisty, drwiącego z naszych wspólnych sposobów myślenia, mówienia i pisania (czy, jak podpowiada adnotacja na okładce – kontynuatora dada, polskiego futuryzmu i rosyjskiego Oberiu). Nie ryzykuje formy, która mogłaby być odrzucona przez czytelnika, nie ukazuje też w swoich satyrach niczego, co mogłoby go osobiście zaboleć. Ciekawa jest też kwestia zamieszczonych na okładce powieści (być może z inicjatywy wydawnictwa) wyraźnie sfingowanych opinii o książce rzekomo pochodzących z nieistniejących czasopism. Są one krytyczne (i właściwie zaskakująco trafne – jak Milewski tak często puszcza oko do czytelnika, że porozumiewawcze mruganie przeradza się w nerwowy tik) i zostają prewencyjnie rozbrojone, ośmieszone. Mamy je traktować, wbrew treści, jak reklamy. Nie zawierzymy przecież opinii – co za zabawa słowem – Walentego Dzbuka z „Kwartalnika Literackiego Gzyms”...
Milewski chce tylko uniknąć odpowiedzialności za swój tekst, ale wymusić przy tym uznanie dla swego dowcipu i pomysłowości. Tymczasem najlepiej jeszcze udaje mu się naśladowanie cudzego, bardzo konkretnego, literackiego języka. Opowiadanie O wakacjach w większej części opiera się na sprawnym podpatrzeniu wszystkich chyba charakterystycznych dla Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną sposobów konstruowania narracji i dialogu. Bawi i sprawia przyjemność jednak tylko po prostu rozpoznanie wyraźnego nawiązania, ewentualnie to, co było zabawne już u Doroty Masłowskiej. Milewski nie dodaje tu żadnego nowego kontekstu, refleksji, nie zastanawia się nad funkcjami języka Masłowskiej (czy to nad utrwalaniem rzeczywistych obserwacji, czy przeciwnie – tworzeniem stylistycznego fajerwerku). Po prostu go naśladuje – zabawna i udana wprawka nie przekonuje jednak do poświęcania uwagi całemu tomowi.
Szkice glanem
Piotr Milewski
Niebieska Studnia, 2009