*Moda i wygoda*
Lata 70. i 80. wracają nie tylko w postaci odgrzanych i unowocześnionych one-hit-wonder, których fale w wystarczającej ilości tandety przelewają się przez świat firmowany markami typu RMF, Zet i polskimi stacjami muzyczno-rozrywkowymi. Ich (za) wartość ze spokojem sumienia zatem przemilczmy. Ważne jest co innego. Muzyczna rzeczywistość zbliżyła się do tamtych dekad także od drugiej, ambitniejszej strony. Okazuje się, że można czerpać z różowej 80-tki i disco lat 70. garściami pełnymi pożytecznych pomysłów. Jest to o tyle ciekawe, iż w czasach dominacji Internetu i ogólnego KRYZYSU muzycznego showbiznesu, kiedy redefinicji lub co najmniej burzliwej dyskusji, podlegają wszystkie współczesne zjawiska kulturowe, porzucenie pojęcie „alternatywne” jest jedynym zdroworozsądkowym odruchem. Łatwiej przychodzi nawet pogodzenie się z faktem, iż czyste gatunki muzyczne (z rozrywkową klasyką na czele) rdzewieją lub zaczynają schodzić w nisze.
Przede wszystkim, i nie będę tu silił się na odkrywczość, rok 2008 należał do projektu Andrew Butlera - Hercules and Love Affair (H&LA). Można się krzywić na reanimację klubowego disco lat 70. czy zarzucić Antonemu, że na fali wznoszącej zaryzykował dyskotekowe wcielenie. Nie zmienia to faktu, że posłuchać (i zobaczyć!) trzeba. Pozostając w około gatunkowej stylistyce miniony rok zwrócił uwagę na ciekawy debiut Santogold (Santogold), udany krążek M83 (Saturdays=Youth) oraz świetne debiuty MGMT i Hot Chip.
Tocząc polski wątek, nie odnosząc się do tzw. „żenuły” z telewizyjno-radiowych play list (typu Bracia) czy innych pseudoartystycznych wytworów masowej wyobraźni, trzeba przyznać, że działo się, chyba pierwszy raz od lat, całkiem nieźle. Kraj opanowali Lao Che, którym wreszcie należał się kop szerszej popularności. Prócz wspomnianych wcześniej, na tradycyjnie sfeminizowanej polskiej scenie obojętnie nie można było przejść obok niezniszczalnej Nosowskiej (N/O), prowokującej Peszek, w mniejszym stopniu (ale zawsze) z początkiem roku projektu Pati Yang (FlyKiller). Faceci? Rozmywają się tuzy polskiej klasyki, wydający kolejne „Best” (T. Love), silny Kazik pod wezwaniem tym razem na warsztat wziął nagrania Grześkowiaka i Chyły, kultywując opinii najbardziej płodnego polskiego artysty. Co więcej? Możemy nie godzić się na sukces Czesława Mozila, ale był to jeden ze świeższych powiewów zeszłego roku, choć umiejętnie zajechany przez „medialny układ”. I żal, że nie udało się wcześniej z projektem Tesco Value. Poza tym rockowo, z różnym skutkiem, czyli Cool Kids Of Death (Afterparty), i z trochę większymi nadziejami - L. Stadt (L.Stadt). Jeszcze zbiorowy projekt Wyspiański Wyzwala, obowiązkowo - klan Waglewskich (Męska Muzyka), bo to faktycznie rewelacyjny materiał. I naprawdę wielka szkoda, że ostatecznie nie wystartowali BIFF. Może w 2009?
*Pożegnania i powroty*
Za granicami do gry wrócili rock i metalmani, z czego - obserwując notowania najważniejszych list przebojów – należałoby się raczej cieszyć. Udany skok na listy sprzedaży zrobili niezmienni jak jesienna depresja AC/DC (Black Ice) i Metallica (Death Magnetic), na scenę wskoczył też żywy trup pod postacią Guns’N’Roses. Z lżejszej szuflady udanie wypadli Kings Of Leon (Only By The Night), którzy mogli nieco zaskoczyć starych fanów (kosząc przy okazji rzesze nowych) oraz Coldplay (Viva La Vida…), dzielnie mierzący się z falą oskarżeń o „zbyt częste zapożyczenia”. Wśród nowych krążków starych znajomych bywało różnie. Całkowicie zawiedli The Cure (4:13 Dream) i The Verve (Forth), z nowego Oasis mogą być zadowoleni już chyba tylko najzagorzalsi fani zespołu. Od premiery nowego albumu braci Gallagher większym wydarzeniem okazuje się dziś plan krótkiej reaktywacji Blur w trwającym roku. Znaj miejsce w szeregu – mówią. A i żyjący Beatlesi mogą się komfortowo wysypiać. A poza nimi?
O sile promocji (radiowej i prasowej) mogli się przekonać R.E.M. (Accelerate) - kto bowiem wymieni ich krążek wśród płyt roku? A przecież było dobrze, bo po staremu. Inaczej z Radiohead (In Rainbows), o których zwykło mówić się tylko głośno, zasłużenie zresztą (robi się nudno?). Świetny album wydali Devotchka (A Mad and Faithfull Telling), a jedna z nagród za najbardziej niezauważony krążek należy się Martinie Topley Bird (The Blue God). Z wielkich powrotów TRZEBA odnotować: Portishead (Third), Grace Jones (Hurricane) i Tindersticks (Hungry Saw), którzy w ciszy nagrali obok Portishead najbardziej przejmujący krążek 2008. Jeśli już moda na niemodne granie, nie zawiódł szalony Nick Cave z chłopakami (Dig Lazarus Dig) i Goldfrapp (Seventh Tree), nagrywając nadzwyczaj subtelny, pełen wdzięku krążek.
Tam też rządziły panie - Amy Mc Donalds, Adele, Amy Winehouse, i jej echo, czyli Walijka Duffy, a i tak zdecydowanie poza zasięgiem wspomnianych plasuje się wspaniała Cat Power (Jukebox). Warto sięgnąć także wprost do arktycznego regionu Kanady po Tanyę Tagaq (Auk/Blood), która na drugim krążku odważniej wyszła poza czysty gardłowy śpiew. W wysypie z Wysp znaleźli się bardzo fajni These New Puritans, godni uwagi Razorlight (Slipway Fires), całkiem udany powrót Red Snapper (Pale Blue Dot) oraz - dla wielu objawienie roku – Glasvegas. U mnie wciąż z mieszanymi uczuciami, podobnie jak w przypadku Med Sud I Eyrum Vid Spilum Endalaust Sigur Ros. Amerykanie wydali swoich Deerhunter i Vampire Weekend, nad którymi zachwyty krytyków nieustannie, ze zdziwieniem, konstatuję. Bez wahania za to, najsilniej przyklasnąć trzeba Fleet Foxes i TV On The Radio (Dear Science), że wreszcie przebili się do świadomości, choć poprzednie krążki, trochę nierówne, były bardziej odkrywcze i mniej przebojowe.
*Kryzys? Jaki kryzys?*
Tak, jak widmo amerykańskiego kryzysu szybko uderzyło prosto w ducha finansowej Europy, tak muzyczna droga przez Atlantyk również uległa wyraźnemu skróceniu. Listy sprzedaży, poza country, niespecjalnie dziś różnią się zestawieniami, i choć cotygodniowa lektura podsumowań singli Billboardu może być myląca, selekcja artystycznych chwastów za rok 2008 zbliżona jest do wyborów na Starym Kontynencie (lub odwrotnie). Poza tym, na obu półkulach nieustannie na znaczeniu traci płyta kompaktowa, ustępując miejsca cyfrowej dystrybucji. W samej tzw. „branży” jest za to przyjemny wyjątek, który ów cały kryzys ominął. Oto bowiem 2008 rok był już kolejnym rokiem wzrostu sprzedaży…płyt winylowych, jednak pierwszym od początku lat 90. na tak wysokim poziomie. To jednak koniec tak dobrych wiadomości. Modę wyznacza dziś Internet i dostępność świeżych nagrań w sieciach p2p. Głównym źródłem poznania nie jest już radio, młodzież w mniejszym stopniu obowiązują recenzje krytyków, o telewizji i prezentowanym tam poziomie muzycznych kanałów najlepiej nie mówić zbyt wiele. Ze wspomnianym radiem jest lepiej, ale nie tak, by jeszcze lepiej być nie mogło.