Miejsce to jest opisywane przez autora bardzo trzeźwym, diagnostycznym językiem – tak, jakby lekarz robił rozpoznanie jakiejś mało ciekawej a wstydliwej dla pacjenta choroby. Wygląda na to, że pacjent, który musi wysłuchać diagnozy, cały się poci ze strachu, natomiast lekarz, jak to lekarz, pozostaje spokojny i zrównoważony.
I do tego momentu mogę się z panem Michelem Faberem zgadzać, popierać jego poetykę, doceniać sposób ujęcia tematu – językowy sposób. Coś tu jest jednak nie tak, coś uwiera. Nie chodzi o płytką tematykę, bo przecież (podobno) sztuki nie tworzy tematyka, tylko to, jak się ją przedstawi i ujmie. Zresztą, kwestie poruszane z tym tomie wcale nie są płytkie, one się takie wydają, ale nie są. No właśnie, dlaczego?
Autor chce chyba moralizować bardziej, niż miałby ochotę się przyznać. Oczywiście brak tu komentarza wprost (te czasy chyba już bezpowrotnie minęły), lecz układ zdarzeń został tak skonstruowany, że cichy komentarz etyczny, czy też egzystencjalny, wynika właśnie z samych zdarzeń. Niby w porządku, ale nie do końca. Bo ta etyka, czy jak to nazwać, nie jest wcale cicha, a na tyle nachalna, by przeszkadzać. Trochę tak, jakby Faber urządził sobie kukiełkowy teatrzyk, żeby mieć gdzie obrazować problemy, które go nurtują.
Wiąże się to ze zjawiskiem, które ja na własny użytek nazywam sobie „opowiadaniem z pointą”: czytamy je, jest dobrze napisane, pojawia się pointa – odsłania niby jakieś głębsze sensy. Niby. Na niby. Ponieważ nie da się zbudować interesującego utworu literackiego na samej poincie. Na całym bogatym warsztacie pisarskim owszem, ale nie na samym szczególiku. Dlatego opowiadania Michela Fabera są zgrabnie napisanymi opowiadaniami nie spełniającymi własnych ambicji. Ładnymi, srebrzystymi opakowaniami bez batonika w środku.
Michel Faber
Bliźnięta Fahrenheit
Tłum.: Aleksandra Ambros.
Wydawnictwo WAB
Warszawa 2007