Tematycznie też jest niczego sobie: od reminiscencji z dzieciństwa, poprzez erotyki, narracje bardziej poważne (śmierć, kłopoty w związku, kłopoty z tożsamością, kłopoty rodzinne), kończąc na surrealistycznych obrazkach. I, jak się wydaje, w tym miejscu recenzja z prozy Konstrata mogłaby się skończyć. Jest tylko jeden szkopuł, mianowicie – mimo wszystko Konstrat pisze wiersze.

Jak to pogodzić? Pierwszy trop zdaje się dobry – jeśli i nie proza sensu stricte, to być może choćby p r o z a ż y c i a, o której poezja Konstrata próbuje opowiedzieć i – zupełnie świadomie – zamienia się w nią. Ci mniej konserwatywni ode mnie pewnie zresztą pukną się w tym momencie w głowę: _Tego, co jest, co widać gołym okiem, jest aż nadto jak na tomik._ Odpowiadam: możliwe, natomiast mnie nadal bardziej interesuje wszystko to, czego – pozornie, miejmy nadzieję – u Konstrata brakuje. Mowa o znaczeniu albo raczej –
o celowości _Samochodów i krwi_. Czy obecność tomiku Konstrata ma jakiekolwiek inne uzasadnienie poza tym najprostszym: pojawił się, więc jest (więc można go przeczytać)?

Poezja Bartosza Konstrata – jeśli w końcu skończymy żartować i spojrzymy na nią jak na poezję – okazuje się mało odkrywcza i wcale znowu nie taka oryginalna (choć, trzeba przyznać, sama _fraza_ autora, jego podejście do tworzywa językowego i swoista nonszalancja wyobraźni pociągają). Co naturalne, fakt ten zwykle przemawiałby na niekorzyść autora, jednak w przypadku _Samochodów i krwi_ owa banalność została _zaprowadzona_ w wierszach na tyle konsekwentnie, że błędem byłoby rozumieć ją jako pochodną tuzinkowości talentu autora. Wydaje się, że banalność _Samochodów i krwi_, która w poszczególnych wierszach graniczy już nawet z kiczem, bierze się skądinąd. _(…) Czy nie masz wrażenia, że to nas ratuje,/ to naśladowanie filmów, czegoś, co nie istnieje? (…)_ – zadaje Konstrat pytanie w „Nocach i dniach”. Można by uznać je za klucz do reszty wierszy. Co bowiem uderza czytelnika już przy pobieżnej lekturze, to wielość bohaterów i historii, jakie pojawiają się na kartach _Samochodów i krwi._ Łączy je niewiele, stanowią raczej pewne autonomiczne całości i gdyby nie liryki bezpośrednie, jakie pojawiają się co jakiś czas (to w nich autor jak gdyby próbuje cokolwiek wyjaśnić, komentować), tom Konstrata pozbawiony byłby spójności, poza tą oczywistą, gwarantowaną formą wypowiedzi (ciąg opowiastek). Mnogość postaci, które łączą być może jedynie podobne problemy natury miłosno-erotycznej (w wersji homo oraz hetero), sprawia wrażenie rozpadu rzeczywistości.
Ów nie sprawia z kolei wcale, że – jak chcieli i chcą nadal fani ponowoczesności – rzeczywistość wzbogaca się, komplikuje, równouprawnia poszczególne jednostki, lecz raczej wprost przeciwnie – rozpad skutkuje jedynie pomnożeniem w nieskończoność tej samej, jednostkowej monotonii, spotęgowaniem jakichś pierwotnych, dość nudnych – jak to wynika z _Samochodów i krwi_, skłonności ludzkich (chcemy być kochanymi, nadać sens swojemu życiu, przeciwdziałać śmierci itd.).

Rozpad, o którym tu mowa, ma właściwie dwa oblicza. Pierwsze, o którym wspomniano powyżej – w mnogości jednostkowych historii historia jednostki ginie albo też, z drugiej strony, gdy na moment cichną historie innych (_Nie ma Mickiewicza i nie ma Miłosza (…) Nie ma Słowackiego i nie ma Tuwima (…) Nie widać Świetlickiego, nie ma też Dyckiego (…0_ – „Wybieg”], jednostka okazuje się być wciąż tak samo sama jak chwilę temu (_Tylko ja tu jestem. Czekam, aż ktoś dostrzeże_). Drugie oblicze rozkładu łączy się z problemem poruszonym w cytacie-kluczu i dotyka kwestii stricte egzystencjalnych: człowiek u Konstrata, aby przeżyć (czytaj: przetrwać) życie, znajduje schronienie w filmie (czytaj: fikcji), a zatem w śmierci, chociaż – co równocześnie i śmieszne, i straszne – właśnie przed nią zdaje się od początku uciekać. Nie musi to być zresztą tylko film – jak pokazują wiersze z _Samochodów i krwi_, historie o innych, historie, w których podmiot WCIELA SIĘ w innych, równie dobrze sprawdzają się w roli wątpliwego antidotum na życie. W wierszu „Noc jest cukierkiem karmelowym” dowiadujemy się o bohaterze: _(…)<>(…)_. Rzeczywiście – nie-bycie-sobą, lecz chęć-bycia-innym, pragnienie wejścia w kolejne osoby lub choćby zmysłowego ich pochłonięcia pojawiają się w tomie wielokrotnie: _(…) jedyne co można, to chłonąć to zimno, które on przynosi (…)_ („Piski”), _(…) Chciałbym być tobą teraz, chciałbym być w twojej skórze (…)/ spojrzeć w górę i ujrzeć moją twarz ledwie widoczną zza firanki (…)_ („Piosenka o pewnym Meksykaninie”), _(…) czy sądzisz, że Marianna i David_ [postaci z pisanego dramatu/powieści] _/mieliby – moja Marianna i David mieliby(…)_ („Misterium niedoskonałości [XVI]”), _(…) otworzyłem szeroko usta,/ wpuszczając do środka fantom jednego z nich (…)/ otwierałem szeroko nozdrza, próbując go/ schwytać (…)_ („Minstone, 1984. Dopisek dla E. White’a”) itd. Każda kolejna osoba – każda opowieść każdej osoby, jej życie – zdaje się ciekawsza od tego, co przed chwilą. Proces ten nie ma końca, ponieważ wszystko okazuje się niewystarczające czy raczej – równie miałkie jak to, co poprzednio okazało się miałkie (_powinieneś wiedzieć powinieneś wejść dzisiaj w moje oczy/ żeby zobaczyć jak jesteś wątły (…) / powinieneś tu wejść żeby dowiedzieć się do czego/ jesteś podobny (…)/ dlaczego jesteś tylko zabawnym potulnym miąższem fotela// dlaczego ja muszę ciągle tworzyć mitologię_ – „Zimne fioletowe dłonie”).

Mimo wszystko, głód obcego ciała (w _Samochodach i krwi_ bardzo silnie zaznaczony został ów aspekt erotyczny, który zresztą aż prosi się, by czytać go poprzez teorię erotyzmu Bataille’a) oraz wiara w pozytywne – tym razem – rozwiązanie (ostateczne uśmiercenie własnej podmiotowości?) trwają: _Trudno uwierzyć, że istnieje skóra, taka jak twoja. Czysta i odkupiona (…)_ („Wahadło”). Trudno się zresztą dziwić, skoro podmiot – gdy już dopuści się do głosu – z jednej strony oświadcza: _(…)Oto nasze twarze pozbawione masek./ Bezbronne negatywy portretów trumiennych_ („Sędziowie”) albo: _(…)Nigdy się nie dowiedziała_ [matka – przyp. DS], _że to w nim_ [Michale] _właśnie miałem swój *manekin* życia_ („Skrót”), z drugiej natomiast wyznaje z przedziwną szczerością: _Ciało jest pułapką. I choć chciałbym wiedzieć, skąd czerpać nadzieję, to nie wiem.// I chociaż chciałbym wiedzieć dlaczego nie w ciele jest wszystka nadzieja, to/ nie wiem(…)_ („Najeźdźcy”).

Sytuacja w tomiku jest dość typowa, ale właściwie to o ową typowość się tutaj rozchodzi: życie kontra opera mydlana. Konstrat ukazuje jałowość tego pierwszego, tzw. poważne problemy, o jakie rozbijają się egzystencje poszczególnych śmiertelników, kompromituje poprzez ich krańcową banalizację. Starczy wspomnieć, że autor używa w tym celu między innymi taktyki, którą można by określić jako _zamienić życie w popową piosenkę_, koniecznie rodem z „Klanu”, np.: _(…)Czy kiedy klekot czasu/ dopadł cię w nocy (to tylko przeziębienie, możesz spać/ spokojnie)?// Czy myślałeś tak o mnie?(…)_ („Na huśtawkach”), _(…) nigdy tego nie powiem albo może powiem/ albo zapłaczę z bólu albo prześpię ból (…)_ („Przykład”), _(…) Wszystko wypada stracić. Prezenty od losu.// Za wszystko trzeba zapłacić (…)_ („Louveciennes”). Tłem dla historii snutych przez bohaterów Konstrata jest z kolei albo atmosfera dusznej wsi, albo – można odnieść wrażenie – małomiasteczkowy klimat Ameryki lat 40. a la ten z _Lolity_ Nabokova. Wszystko to, rzecz jasna, pogłębia wrażenie życiowej beznadziei. Stąd chęć wyratowania się poprzez porzucenie życia-telenoweli na rzecz telenoweli właściwej, takiej pierwszego sortu, o ile można tak rzec. Tej ostatniej w końcu o wiele łatwiej wybaczyć fakt, że jest tym, czym jest (delikatnie mówiąc). A czym jest? Proszę samemu orzec: _(…)przekraczając wszystkie granice, będzie mnie okładał biczem swojego/ oddechu(…)_ („Tamara w zielonym Bugatti”), _(…)Znalazłeś się pod moim oknem jak cień zapomniany przez drzewo(…)_ („Piosenka o pewnym Meksykaninie”), _(…)Rozpacz przylatuje razem z ptakami, zawsze jest mi jej żal(…)_ („Pożyteczność”) czy też – mój osobisty faworyt – _(…) i wtedy już wiem, że będziemy razem, mimo to, mimo wszystko, już wiem,/ że zaśpiewam w deszczu, gdy twoje włosy będą wycieraczką:// gwiazdo twojego serca, jesteś taka piękna!_ („Żywopłoty”). Nie trzeba nawet pytać, czy ucieczka _stamtąd tu_ opłaciła się.

Konstrat jest być może jedynym poetą, który – podobnie jak MacGyver – potrafi zrobić coś z niczego. Osobną kwestią jest, czy to coś ma jakikolwiek sens, czy wyłącznie dobrze wygląda na półce. Zdarzają się w _Samochodach i krwi_ fragmenty, które oddalają te wiersze od celowo sfałszowanej dykcji, wprowadzają w magmę mydlanych oper odrobinę powietrza (np. wiersze „Ul dogasa”, „Pył, proszek”, „Obowiązki”). Nie jestem osobą przesadnie poważną, natomiast słabe kawały o życiu (podobnie jak te o blondynkach) po prostu mnie nudzą. Jednak – jak rzekło się na początku – poczucie humoru to sprawa indywidualna, więc w ramach puenty pozwolę sobie powtórzyć wstępną diagnozę: proza Konstrata jest zajmująca, poszczególne wiersze dają mniej satysfakcji. Przyznam jednak otwarcie: ciekawi mnie, co stanie się dalej – w kogo autor postanowi wcielić się w następnym odcinku. Bo, miejmy nadzieję, CDN.



_Samochody i krew_
Bartosz Konstrat
Korporacja Ha!art
2009





« powrót