Grupa królików doświadczalnych, a raczej przestępców; narkomanów, morderców i zbiegów, odbywa karę na pokładzie statku kosmicznego, który ma za zadanie zbadać okolice czarnej dziury. Misja od początku naznaczona jest ogromnym ryzykiem, a na domiar złego – Dibs (Juliette Binoche), naukowczyni i dowódczyni załogi przeprowadza na więźniach wątpliwie moralne eksperymenty. Monte (Robert Pattinson), najbardziej wyobcowany z załogi, prowadzi życie galaktycznego mnicha: zajmuje się naprawą statku kosmicznego, a wolnych chwilach kołysze córkę do snu w tych wyjątkowo niesprzyjających warunkach.
Historia odseparowanych ludzi od świata rzeczywistego to zaledwie punkt wyjścia do opowieści o kondycji człowieka. Denis próbuje bawić się konwencją sci–fi, osadzając ten gatunek w świecie plastikowych hełmów, skupionym na cielesności i seksualności, jakoby podczas misji kosmicznej ta sfera człowieczeństwa stawała się priorytetowa.
Nienasycenie, klaustrofobia, wewnętrzne konflikty więźniów i w końcu niezgoda na niemoralne ekscesy na pokładzie statku, to w kilku słowach streszczenie fabuły „High life” reklamowanego jako „erotyczna odyseja kosmiczna”.
Film niestety nie stawia kontrowersyjnych tez, nie jest też zajmującym body horrorem, nie jest nawet - jak to zwykle bywa, gdy na warsztat reżyserski wzięta zostaje cielesność – wizualnie sexy historią. Nastrojowi izolacji i sterylności przestrzeni towarzyszy krew, mleko i ejakulat, jednak niewiele z powyższego wynika. Najbardziej zbuntowana z więźniów Boyse woli popełnić samobójstwo, niż przymusowo urodzić dziecko. Monte swoje człowieczeństwo znajduje w ojcowskiej miłości. W „High Life”, niczym w gabinecie naukowca, precyzyjnie zostają wyłuskane tezy związane z prawem do samostanowienia i pytania o to, co sprawia, że jesteśmy „bardziej ludzcy”. Znamienna okaże się dla sensu opowieści scena gwałtu na pozbawionym świadomości bohaterze, czy masturbacji Dibs – metaforycznym manifeście emancypacji tej bezwzględnej dowódczyni kosmicznej przygody.
Denis próbuje zadać pytania o człowieczeństwo w sytuacjach granicznych, o rolę instynktów i wolę człowieka z daleka od ziemskich istot, jednak nie poświęca czasu na pogłębienie psychologii postaci, co daje wrażenie pominięcia, czy wręcz wycięcia istotnych dla fabuły wątków. W filmie zabrakło silnej narracji, która poprowadziłaby widzów przez kosmiczną odyseję. Francuzka rzuca odłamkami historii, mieszając porządki czasowe, i choć założenie alinearności często się sprawdza, w przypadku „High life” połączenie elementów gwiezdnej układanki jest karkołomnym zadaniem i prowadzi do przewidywalnego finału.
Po seansie „High Life’u” jedyne co zapada w pamięć, to neonowe światła na twarzy bohaterów i wyrzucani za burtę statku kosmonauci, którzy dryfują w niezwykle estetycznej galaktycznej przestrzeni. To jednak trochę za mało jak na dwugodzinny seans, którego pustki nie ratuje nawet Robert Pattinson. Aktor, dzięki udziale w nieoczywistych produkcjach (takich jak „Good Time”, czy „Life”) na dobre uwolnił się od roli nastoletniego wampira. W wyraźnie przemyślany sposób wciela się w straumatyzowanego ojca - potrafi być autentycznie zafrasowany losem własnego dziecka, a nawet kondycją ludzkości z dala od Ziemi.
Francuska reżyserka porwała się z motyką na kosmos i ubierając bohaterów w kosmiczne hełmy, niestety zapomniała o psychologizacji postaci. „High life” w zasadzie nie oferuje widzowi nic poza piętnastoma minutami estetycznych wrażeń – pozostawia przez to duży niedosyt i poczucie międzygalaktycznej pustki, porównywalne do obserwacji nieba w zachmurzoną noc. Niby nastrojowo, a jednak bez sensu.