Doceniono go dopiero po śmierci kompozytora, na początku XIX wieku. „Don Giovanni” jest na swój sposób operą absolutną, choć nie pozbawioną niedoskonałości. Jest to typowa XVIII-wieczna włoska opera buffa, czyli opera komiczna (choć w przypadku tego tytułu używa się także określenie dramma giocoso - dosłownie „wesoły dramat”). Jej forma, styl oraz postaci wywodzą się wprost z komedii dell’arte. Nawet libretto, które opisuje historię uwodziciela Giovanniego, wpisuje operę w kontekst epoki oraz dzieje gatunku. Mozart, niczym Szekspir, doskonale miesza w swoim utworze tragedię z farsą, wyposażając ją jednocześnie w genialną wręcz muzykę.

Dlatego niemal każde pokolenie reżyserów i śpiewaków próbuje odsłonić przed widzami oryginalność tego dzieła, ale i doszukać się w nim nowych prawd o kondycji moralnej człowieka. Jest to także opera, która najczęściej pada ofiarą „teatru reżyserskiego”, w którym reżyser przypisuje sobie nieograniczone prawo do ingerencji w treść utworu. Tak też jest i tym razem w najnowszej inscenizacji „Don Giovanniego” przygotowanej przez Brazylijczyka André Hellera-Lopesa w Operze Wrocławskiej. Już w pierwszych słowach programu znajdujemy klucz do całej opowieści: ,,[…] jesteśmy w starym, osiemnastowiecznym pałacu, w którym biblioteka służy jako zakład dla obłąkanych”.

Don Giovanni jest pacjentem z hiperseksualnością, czyli wzmożonym popędem seksualnym, który w książkach odnajduje swój literacki pierwowzór: Casanovę.
W przypływie namiętności mężczyzna napada Donnę Annę, jedną z pacjentek, która broni się przed gwałtem. Z opresji ratuje ją Komandor, ksiądz i dyrektor szpitala. W trakcie szarpaniny Komandor zostaje ranny, a Donna Anna i Don Giovanni są pewni, że umiera. Nad zamieszaniem kontrolę przejmuje pielęgniarz Leporello (u Mozarta sługa Don Giovanniego).

Tak przedstawia się początek fabuły „Don Giovanniego” według André Hellera-Lopesa. Pozostali bohaterowie opery również okazują się pacjentami szpitala psychiatrycznego, którzy błąkają się w korytarzach i zakamarkach wielkiej biblioteki. W labiryncie regałów niemal każdy z nich przegląda książki i odnajduje w nich pomysły na siebie. Być może dlatego Donna Anna przybiera pozy niczym Eva Perón, a Leporello w pewnym momencie odgrywa z Don Giovanim scenę rodem z „Cyrano de Bergerac”. Reżyser przesuwa punkt ciężkości z tytułowej postaci na innych bohaterów; w jego wersji to Komandor, wraz z Leporello, pragną ukarać Don Giovanniego za jego niegodne postępki, aplikując mu terapię szokową. To oni stają się spiritus movens całej historii.

Niemniej jednak po pierwszych scenach nie szaleństwo, a niekonsekwencja zaczyna przejmować kontrolę nad całym przedstawieniem. I choć konwencja pozwala na puszczenie wodzy fantazji oraz daje możliwość na wykreowania całkiem ciekawych i oryginalnych bohaterów, żaden z solistów nie wykorzystuje tej możliwości. Widzimy za to na scenie cały katalog papierowych postaci, wprawdzie w oryginalnych kostiumach, jednak bez wyrazu i celu poruszających się po scenie. Jedyny oręż jaki im dano to typowe operowe gesty, przez co otrzymujemy doskonale znane charaktery, przebrane i niepasujące do tła. Ta opera ma wpisane w libretto elementy szaleństwa. Choć niemal w każdej scenie pojawiają się sformułowania „szalony!”, „mam zamęt w głowie” czy „jest szalona, nie zważajcie…”, to nie zostały one do końca wykorzystane. Tak jak i potencjał komediowy zawarty w fabule, ponieważ niektóre sceny – jak fragment, w którym Zerlina błaga Masetta o przebaczenie, śpiewając słynne „Batti, batti, o bel Masetto” („Bij mnie, bij, kochany Masetto”) – aż prosiły się o interpretację wpisującą się w konwencję szpitala i zaburzeń psychicznych.

W warstwie muzycznej spektakl również nie zachwyca. Dyrygent Marcin Nałęcz-Niesiołowski prowadzi orkiestrę w bardzo różnych tempach i wręcz z szaleńczym brakiem konsekwencji. Nie zaważając przy tym na śpiewaków. Ci robili, co mogli, by sprostać zadaniu i nadążyć za orkiestrą. Najlepiej wypadł Bartosz Urbanowicz jako Leporello, który był słyszalny od samego początku spektaklu i stworzył jedyną wiarygodną postać. Zachwycająca wokalnie była też Hanna Sosnowska jako Zerlina, kreując świeżą i pełną życia bohaterkę.

Myśląc o wrocławskim „Don Giovannim” przypominają mi się słowa Szpicbródki z komedii muzycznej Stanisława Cichockiego: „życie to szaleństwo, a największym szaleństwem jest teatr”. Mam wrażenie, że mimo bardzo ciekawego konceptu zabrakło zrozumienia, z jaką materią realizatorzy mają do czynienia. Bo pomysł choć niebanalny, został potraktowany w sposób efekciarski i niekonsekwentny. A przecież w tej operze pełno jest postaci, które są wyjątkowo sceniczne i jednocześnie pełne życia. Szkoda, że ten potencjał nie został do końca wykorzystany.

Opera Wrocławska
Wolfgang Amadeus Mozart
"Don Giovanni"
libretto: Lorenzo Da Ponte
dyrygent: Marcin Nałęcz-Niesiołowski
reżyseria: André Heller Lopes
scenografia: Renato Theobaldo
kostiumy: Sofia di Nunzio
reżyser świateł: André Heller Lopes, Gonzalo Cordova
obsada: Daniel Mirosław / Tomasz Rudnicki, Bartosz Urbanowicz / Marco Camastra / Jakub Michalski (Cover), Tatiana Gavrilova / Agnieszka Sławińska, Bożena Bujnicka / Aleksandra Opała / Agnieszka Adamczak-Hutek , Hanna Sosnowska / Iwona Handzlik, Sylwester Smulczyński / Jędrzej Tomczyk / Aleksander Zuchowicz, Sergey Borzov / Leszek Holec, Wojtek Gierlach / Łukasz Konieczny

Fot. Krzysztof Bieliński