Wątek Sergio Morry, choć pozornie dynamiczny, w rzeczywistości jest do znudzenia monotonny – przewija się w nim przygodny seks i używki.
Wreszcie, gdy już udało się przecierpieć nużące zmagania Morry, wkracza Silvio Berlusconi, grany przez znakomitego Toniego Servillo. Niestety tu czekają nas tylko kolejne rozczarowania. Sorrentino w toku konstruowania postaci włoskiego polityka posługuje się dość prostym tropem maski. Nadaje on nie tylko określoną strukturę postaci, ale jednocześnie problematyzuje ją, szczególnie, gdy w kontekście maski pojawia się dyskurs polityczny i medialny. Powracając jednak do meritum, problemem nie będzie tu nawet to, że trop maski jest ograny czy mało oryginalny, bo nawet z tego, co opatrzone, da się czasem wycisnąć coś ciekawego. Gorzej, że Sorrentino sam pada ofiarą własnego pomysłu.
Idąc na jego najnowszy film, spodziewałem wnikliwej analizy Berlusconiego, szczególnie w kontekście typowej dla obrazów włoskiego reżysera intymnej perspektywy. Tym bardziej jestem rozczarowany, gdy widzę, że „Oni” nie bronią się nawet jako film-studium postaci. Berlusconi Sorrentino jest prawie tak płaski jak wspomniany wcześniej Sergio Morra. Ucharakteryzowana, błazeńsko uśmiechnięta twarz Toniego Servillo okazuje się być zagadką nie tylko dla widza, ale też dla samego filmowca. Nie udaje mu się zrównoważyć kiczu typowymi dla siebie swobodnymi i bezpretensjonalnymi wtrętami. Nie zaglądamy Berlusconiemu w duszę, jego lęki i pragnienia pozostają tajemnicą, no może poza panicznym strachem przed starością i niezaspokojonym libido. Sorrentino nie chciał albo nie mógł zdobyć się nawet na odrobinę przenikliwości. Pozostawia nas za to z kilkoma rubasznymi żartami.
Wizualnie dzieje się w filmie bardzo dużo. Jak zwykle Sorrentino nie stroni od kiczu. „Oni” to długi ciąg pocztówkowych ujęć, efekciarskich sekwencji slow motion, niespiesznych zbliżeń, milczących scen. Niestety to, co w poprzednich obrazach czy w serialu wychodziło mu z takim wdziękiem i względną lekkością, tu robi się ciężkie i drażniące. Widać gdzieniegdzie ewidentne próby kompromitacji poetyki telewizji za pomocą typowych dla niej środków. Jednak takie dekonstrukcje były przeprowadzane już po wielokroć i straciły zupełnie na sile oddziaływania. W wydaniu włoskiego reżysera zdaje się to zwyczajnym wyważaniem otwartych drzwi. Nie mniej udaje się mu zachować zasadę stosowności formy do substancji. Jego najnowszy film ogląda się tak, jak śledziło się polityczne poczynania Berlusconiego – z rozdrażnieniem, znużeniem i oczekiwaniem rychłego końca.