Uzupełnienie powyższego stanowi druga perspektywa, dodająca do historii Sheffów kontekst funkcjonowania systemu leczenia uzależnień w USA – w tym uwzględnienie w terapii rodziny i bliskich osoby chorej. Sam nałóg, wraz z całym swoim anturażem i komponentami (strzykawkami, łyżkami z roztapiającym się kryształem, dilerką i delirką) pokazany jest w filmie tak, by nie wzbudzał w widzu apetytu na inne stany świadomości, a raczej, by wpisywał narkomanię w szerszy krajobraz problemów, z których wynika i które powoduje. „Mój piękny syn”, inaczej niż „Trainspotting” (1996) czy „Wkraczając w pustkę” (2009), nie epatuje „magią” narkotycznych upojeń ani też nie dostarcza wiwisekcyjnych obrazów rozpadu ludzkiego ciała. Timothée Chalamet narkotyzuje się estetycznie. Nawet klasyczna scena „kłucia i odlatywania” na posadzce knajpowej toalety nie zostaje nakręcona szczególnie odrażająco – niepokój wprowadza „Symfonia pieśni żałosnych” nr 3, op.
Tego rodzaju rozszerzenie perspektywy ma jednak swoją pułapkę – ze względu na biograficzny (czyli zawężony do konkretnej grupy bohaterów) charakter filmu nie znajdziemy w nim przekrojowej i przenikliwej diagnozy problemu narkomanii w Stanach Zjednoczonych. A jest o czym mówić i czemu się przyglądać. Decyzją Baracka Obamy z 2016 roku na walkę z epidemią i leczenie osób chorych w centrach leczenia uzależnień, programy edukacyjne dla lekarzy i szkolenia z podawania substancji powstrzymujących efekty przedawkowania przeznacza się jedynie 200 mln dolarów rocznie. Polityka obecnego prezydenta jest nieco inna – słynny mur na granicy USA i Meksyku ma powstrzymać przewóz substancji psychoaktywnych. Z samego „Mojego pięknego syna” dowiadujemy się, że w Stanach Zjednoczonych przedawkowanie jest główną przyczyną zgonów osób przed 50 rokiem życia. W filmie Felixa Van Groeningena bohaterem zbiorowym jest biała i majętna rodzina rozwodnika utrzymującego pokojowe stosunki z byłą żoną ze względu na dobro syna. Pojawienie się narkotyków w tej idylli jest jak obudzenie się z american dream. Sheffów stać na finansowanie zarówno odwyku, jak i studiów młodego buntownika oraz na szukanie go samolotami po całym kraju, gdy raz po raz znika na dłuższy czas w wiadomych celach. Dlatego ekonomiczne uprzywilejowanie rodziny Davida jest wręcz utopijne w skali nierówności społecznych USA. Z tego powodu historia wydaje się zbyt mało dramatyczna czy też napisana wedle zasad tak zwanej „złej dramaturgii”, gdzie prawie każdy obrót sytuacji znajduje swój happy end.
Na szczęście w „Moim pięknym synu” nie został postawiony (błędny) znak równości między posiadaniem a uchowaniem od nieszczęścia, a twórcy wybrali poprowadzenie wątku, który sytuuje się poza ekonomią (na którą przecież nikt, poza Sheffami, nie miał tu wpływu). W filmie skupiono się na relacji ojca i syna: klasycznie tragicznej, wahającej się od miłości i przywiązania do wyjałowienia toksycznością. Pora rozwinąć termin „emocjonalne wyważenie”, który umieściłam w pierwszym zdaniu tego tekstu. Nie chodzi tu, rzecz jasna, o szacowanie skali psychicznych cierpień, których doświadczali Nicolas, jego młodszego rodzeństwo, matka, macocha, dziewczyna i David czy sondowanie, jak problem współ- i uzależnienia rozwijać będzie się w przyszłości. Słowem „wyważenie” opisać można sposób przedstawienia więzi rodzinnych. W przywiązanie Davida do Nicka (i wzajemnie) wprowadza już początek filmu, gdzie nim na ekranie pokaże się Chalamet, widzimy retrospekcję: młodszego, około 10-letniego Nicka, granego przez Jacka Dylana Grazera, zaś w miarę rozwijania się historii tych wspomnieniowych scen – i kolejne, 4-letnie wcielenie Sheffa, Kue Lawrence – pojawia się więcej. Dzięki tym nawiązaniom budują się (i wyjaśniają) konteksty powtarzających się wciąż miejsc oraz zwyczajów ojca i syna. Należy do nich zwiastujące wakacje u matki lotnisko, ulubiona knajpa, wspólny surfing na wysokich falach, enigmatyczne pozdrowienie („wszystko.” – „wszystko!”). Powolne odkrywanie przez widza rujnującej się za sprawą uzależnienia Nicka symboliki przestrzeni i zachowań, jakie wytworzyli przez lata Sheffowie, wzmacnia w odbiorcy uczucie troski i żalu. Czyli to, które przynależne jest dominującej w filmie perspektywie rodzica – czasami idealizującej sielankową przeszłość w sentymencie za jej utratą. Nawiasem mówiąc, rama tego spojrzenia przenosi się także na Karen, macochę Nicka, w najbardziej wzruszającej scenie pościgu samochodowego, jaką widziałam – przynajmniej ostatnio – w kinie. Nie towarzyszy temu bowiem wielka adrenalina, ale obowiązek, miłość, zmartwienie, zasmucenie. Widz cały czas pozostaje z daleka od emocjonalnych szantaży, jakich nie szczędzą sobie na późniejszym etapie walki z nałogiem syn i ojciec. Zostaje na poziomie skonstruowanego emocjonalnego bluru, dystansu, mającego na celu umożliwienie mu krytycznej, albo chociaż pseudoobiektywnej oceny sytuacji. Nie bez powodzenia – dzięki temu odseparowaniu widza od mechanizmów utożsamiania, na pierwszy plan mogą wybić się wszystkie opowiadane historie, łącznie z tymi najmniejszymi, jak rozstanie z pierwszą dziewczyną na studiach z powodu powrotu nałogu czy pełne bólu wyznanie partnerki zmarłej kilka dni wcześniej narkomanki na spotkaniu rodzin osób uzależnionych. Tych drobnych opowieści-odprysków jest w „Moim pięknym synu” więcej i zapadają one w pamięć, bo wszystkie przynależą do tej samej panoramy.
Nie można jednak nie zauważyć kilku klisz w dramaturgii i obrazowaniu. Należy do nich melodramatyczne zdejmowanie zdjęć Nicolasa ze ścian przez Davida w ramach performowania kolejnego rozczarowania powtarzającym się scenariuszem zachowań syna czy dawkowanie widzowi wiedzy na temat metamfetaminy. W ramach sekwencji o zbieraniu informacji na temat wpływie narkotyków na funkcjonowanie mózgu – to jeden z wielkich, acz niewidzialnych gestów Davida w kierunku Nicka – przez część filmu (tę, w której nałóg chłopaka pogłębia się) jesteśmy utrzymywani w przygnębiającym przekonaniu, że leczenie uzależnienia od tego konkretnie narkotyku nie jest możliwe. Gdy stan bohatera polepsza się, nagle otrzymujemy informację, że komórki nerwowe są w stanie odbudować się po odpowiednim czasie abstynencji. Owszem, ten zabieg dramaturgiczny poprawia humor, jeśli zdążyliśmy już polubić Sheffów, niemniej wydaje się nieco odstawać od realizmu innych sytuacji przedstawionych w filmie. Aż nie chce się wierzyć, że odwiedzający specjalistów i wciągający – w ramach eksperymentu – heroinę David nie dotarł wcześniej do takich badań. Film znacznie lepiej buduje skupienie i wciąga w pozornie najmniej istotnych momentach – w prezentowanej codzienności, drobnych gestach, w których widz uczy się rozpoznawać zalążki konfliktów, w nieruchomych krajobrazach.