"Climax" to historia grupy tancerzy, przygotowującej choreografię na zbliżające się międzynarodowe pokazy. Po jednej z prób młodzi ludzie postanawiają odprężyć się na niewielkiej imprezie. Daft Punk, Aphex Twin, sangria, fajki i koks zażywany pod błyszczącą cekinami francuską flagą początkowo spełniają swoje zadanie, jednak po kryjomu dodane do alkoholu LSD powoduje, że zabawa zaczyna wymykać się spod kontroli. Prostej w odbiorze fabule dodaje pikanterii fakt, że uczestnicy zabawy to tożsamościowy tygiel – szybko staje się jasne, że kwestie etniczności, płciowości i seksualności będą głównym paliwem narastających konfliktów. Widzowie prowadzeni przez francuskiego reżysera odkrywają kolejne pokłady brutalności bohaterów, które mieszają się z rosnącym przerażeniem i chorobliwym pożądaniem.
Nie jest to jednak droga ku niewiadomej. Wręcz przeciwnie - Gaspar Noé wyraźnie kreśli cel, do którego konsekwentnie dąży – chce pokazać co się dzieje się, gdy to co jawne, fasadowe się rozsypuje, a na wierzch wychodzi ukryte. Nieprzypadkowo film otwierają wywiady z uczestniczkami i uczestnikami wspomnianego wcześniej tanecznego projektu, którzy w kilku słowach opowiadają o sobie i swoim stosunku do tańca. Krótkich zwierzeń nie należy traktować jako osobistych czy intymnych (choć momentami mogą takie przypominać), ale raczej jako autoprezentację, podobną do wyuczonej, a zarazem imponującej choreografii, którą zobaczymy w kolejnej scenie. Noé udziela głosu swoim bohaterom, aby udowodnić, że nie powiedzą wszystkiego.
Przyjaźni, młodzi ludzie, którzy "chcą być wolni i móc po prostu robić to, co robią”, tworzą na parkiecie wręcz podręcznikową wspólnotę. W tym przypadku taniec jest jednak fałszem. Po raz pierwszy ten idylliczny obraz tolerancyjnej, delikatnie hedonistycznej mikrospołeczności ulega zakłóceniu, gdy obraz skupia się na rozmowach prowadzonych na obrzeżach sali. Reżyser wyraźnie podkreśla tę sekwencję, radykalnie zmieniając sposób pracy kamery, która nie krąży już między bawiącymi się ludźmi, ale statycznie wycina fragmenty rzeczywistości i pozostawia na ekranie wyłącznie dwójkę bądź trójkę rozmówców. Grupa tancerzy okazuje się być skrajnie podzieloną (mimo pozornej jedności), a na pierwszy plan zaczyna wysuwać się typowa retoryka władczego seksizmu, homofobii i rasizmu. Prócz nienawiści i zazdrości, młodym tancerkom i tancerzom towarzyszy stan skrajnego znudzenia, poczucia bezwartościowości, a równocześnie agresywnego wręcz pożądania. Impreza trwa jednak dalej, aż do momentu, gdy uczestniczki i uczestnicy projektu orientują się, że przyczyną ich stanu jest kwas. Przełomowy moment wejścia w narkotyczną fazę i uwolnienia przemocy to bodaj najwyraźniejsza, niemal symboliczna sugestia, że "Climax" powinno się czytać także jako film polityczny. W ferworze powszechnej dezorientacji jeden z tancerzy (kierujący się zresztą chorobliwą zazdrością) krzyczy, że niechcianą substancję podał im Omar, chłopak bliskowschodniego pochodzenia, który nie pił alkoholu. To właśnie on staje się pierwszą ofiarą skumulowanej nienawiści. Od tej chwili u Noégo ukryte zaczyna dominować nad jawnym. Opozycję tę zaczynamy dostrzegać nawet w przestrzeni, w której poruszamy się za pośrednictwem kamery. Do tej pory wydarzenia obejmowały tylko jedno, obszerne, dobrze oświetlone pomieszczenie – salę prób, w której tancerki i tancerze ćwiczyli swój układ choreograficzny i wspólnie zaczynali radosną zabawę. Wraz ze wspomnianym przyspieszeniem akcji otwierają się drzwi "za kulisy” - wkraczamy do psychodelicznego labiryntu korytarzy, stającego się miejscem kolejnych krwawych skutków niekontrolowanych zachowań, na końcu których znajdziemy słabo oświetlone, ciasne, tonące w chaosie sypialnie bohaterów filmu, które stwarzają poczucie stałego zagrożenia. Od tego momentu będziemy krążyć wraz z poszczególnymi postaciami między sceną a łóżkiem, będąc przy tym nieustannie atakowani intensywnymi barwami i dźwiękami, aż do chwili, gdy opozycja ta zacznie blaknąć a brutalność ponownie wtargnie na salę prób i opanuje ją w całości.
Jednak to właśnie ta część filmu może budzić poważne wątpliwości. Reżyser natrętnie stara się osiągnąć efekt, w którym widz niemal fizycznie współodczuwałby emocje towarzyszące bohaterkom i bohaterom "Climaxu". Ruch kamery nieustannie przyspiesza (choć wciąż jest w pełni kontrolowany – próżno tu szukać choćby elementów eksperymentu), hałas i muzyka narastają, białe światło zostaje z czasem całkowicie wyparte przez rozproszone przebłyski czerwieni, zieleni i granatu, a coraz większe obszary kadru giną w półmroku. Mimo że zostały zrealizowane z niemałą zręcznością, to efekty te ocierają się o banał, żeby nie powiedzieć, że są wyborem raczej przewidywalnym. Jeżeli strategia „szybciej, głośniej, więcej” nie robi na kimś wrażenia to niestety pozostałą część filmu odbierze jako nudną. Jedynie co jakiś czas powraca główna siła napędowa pierwszej połowy – choreografia w postaci mikro-układów tanecznych, bądź pojedynczych figur czy ruchów, zwykle obecnych jednak tylko w tle. W kwestii fabuły również nie ma zaskoczeń. Wydarza się dokładnie to, co można było przewidywać po nieźle zaaranżowanej ekspozycji postaci. Całość zamyka seria nieznośnie przeestetyzowanych kadrów, dokładnie wyjaśniających, co stało się z poszczególnymi bohaterami.
"Climax" wbrew szybko obrastającej go mitologii trudno postrzegać jako „film-imprezkę”. Ani nie jest przy nim do śmiechu, ani szczególnie przyjemnie i odprężająco. Co więcej, francuski reżyser wyraźnie stara się mówić o czymś i jakiegokolwiek zdania nie miałoby się na temat stawianych przez niego tez, bynajmniej nie można powiedzieć, że podchodzi w sposób afirmujący do sytuacji, w jakiej znajduje się Europa (a może sama Francja, skoro jej barwy ozdabiają główne miejsce akcji). Młodzi artyści to jego mikroodbicie społeczeństwa, które przy dźwiękach muzyki pozwala na radykalną eksplozję przemocy. Nie brzmi to jak dobry plan na najbliższy piątek.