Książce patronuje postać Safony. To z jej twórczości autorka zaczerpnęła motyw białej róży, kiełkujący w literaturze od czasów greckiej poetki i jej oralnej spuścizny, pączkujący między innym w wierszach i prozie kolejnych pisarek, by wydać niesamowite kwiaty, nie zawsze doskonałe, ale często tajemnicze i w tej tajemnicy piękne. Jak udowadnia Lis, Safoną są same bohaterki „Lesbos” – Parnok, Kowalska i Winterson. Ale nie tylko. Są nią również Virginia Woolf, Hilda Doolittle (amerykańska poetka, posługująca się inicjałami H.D.) i Adrienne Rich (feministka, według której patriarchalny ucisk kobiet ma dwie podstawy: zinstytucjonalizowane macierzyństwo i przymusową heteroseksualność). Safoną jest sama Renata Lis i – jak przekonuje – mogą być nią też czytelniczki jej książki. Czy ja, mężczyzna, mogę być Safoną? Myślę, że tak. Lis udowadnia, że wiele uproszczeń i stereotypów, związanych między innymi z płcią oraz pojmowaniem tożsamości seksualnej bywa szkodliwych i nie przekłada się na rzeczywistość jeden do jednego. Samo określenie „lesbijka” nie zawsze ujawnia całą prawdę, „raczej domyka, niż otwiera”. Dlaczego Safona stała się patronką sztuki lesbijskiej? – pyta Lis. Bo kochała kobiety? Ale kochała też mężczyzn. Nie uzależniała miłości od płci.
W „Lesbos” pojawia się szereg innych otwartych lub na wpół domkniętych pytań. Dlaczego o Parnok, poetce Srebrnego Wieku, pisze się jako rosyjskiej Safo? Tylko dlatego, że miała romanse z kobietami? Lis, przybliżając nam jej fascynującą postać, decyduje się ma wyjątkowy gest – dołącza do aneksu swojej książki wiersze Rosjanki (w przekładzie Zbigniewa Dmitrocy), które nie miały wcześniej szans na zaistnienie w naszym kraju, bowiem tylko dwa z nich zostały przetłumaczone na język polski. Tytuł jednego z piękniejszych to „Siwa róża”, odnoszący się do safickiej białej róży – symbolu miłości kobiety do kobiety. Motyw tego kwiatu powraca w kolejnym rozdziale dotyczącym splotów prozy i życia Anny Kowalskiej, wieloletniej partnerki Marii Dąbrowskiej. Lis zastanawia się, do czego mogła być jej potrzebna grecka poetka. Co wyczytać można pomiędzy wierszami powieści Kowalskiej i jak fascynacja Safoną przekładała się na związek z autorką „Nocy i dni”? Nie dostajemy jasnych i pełnych odpowiedzi, a raczej spostrzeżenia, unikające protekcjonalizmu i akademickich tonów.
Najważniejsza jest jednak wyspa Lesbos, łącząca w sobie dobrze znany mit Safony ze spojrzeniem na jedną najbardziej newralgicznych dziś kwestii społeczno-politycznych. Gdzie tuż obok gajów oliwnych, miejskiej agory i festiwalu kultury lesbijskiej znajduje się obóz dla uchodźców, z którego strażnik złowieszczo szczerzy zęby i nie pozwala na robienie fotografii. Gdzie zza krat wyglądają ofiary prześladowań religijnych i wojennych, odarci ze złudzeń co do Europy i czekający na azyl.
„Więc kim naprawdę jestem?” – zadaje sobie na końcu pytanie autorka, sprowokowana przez przypadkowego mężczyznę w czasie swej podróży. „Uchodźczynią czy turystką?” Jeśli miałaby wybierać, byłaby uchodźczynią, zdając sobie sprawę z różnicy między nią a ludźmi, których spotkała na Lesbos: „tonącymi w otchłani, patrzącymi na nieosiągalne wybrzeża Europy”. Lis przyznaje, że zna to uczucie, bo kiedyś sama topiła się w tym morzu. Czy podobne emocje mogły towarzyszyć Sofi Parnok i Annie Kowalskiej? Jak bardzo mogą być zbliżone do sytuacji, w której są uchodźcy, stanowiący synonim bezdomności, samotności i wykluczenia? „Uchodźstwo jest stanem nie tylko powszechnym, ale też stopniowalnym” – pisze Lis. Zgadzam się z tym zdaniem. Jeśli więc mogę, nie obrażając cierpiących przez wojnę bądź wyznanie, czuć się uchodźcą, to właśnie tak jest.
Renata Lis
"Lesbos"
Wydawcnictwo Sic!, 2017